Nie ukrywam, że polubiłam romansidła. Przekonał mnie do nich Hugh Grant i klasyka filmów romantycznych z jego udziałem. Skoro zatem polubiłam ten znienawidzony niegdyś przeze mnie gatunek, częściej sięgam po filmy opatrzone romantyczną metką. A że niestety wybór obrazów z Hugh Grantem jest spory, ale jednak kiedyś się on kończy, to trzeba szukać czegoś innego. Z reguły jest tak, że im "świeższy" film, tym będzie gorszy. Oczywiście czasem i w tej świeżyźnie trafiają się perełki, które potem z dumą zajmują miejsce w domowej filmotece, jednak gro nowych romansideł to po prostu dno i sto metrów mułu. A jak wypada tutaj bohater dzisiejszego wpisu?
Zanim się rozstaniemy to tytuł wybrany na romantyczną posiaduchę z mężem. Wszystkie znaki na niebie i ziemi (Chris Evans w obsadzie, towarzysząca mu urocza blondynka, sztampowa mgiełka na plakacie) wskazywały na wręcz cukierkowe romansidło. Czego więc chcieć więcej na idealny wieczór? Tym bardziej, że dziecię w końcu smacznie śpi? Teraz, już po fakcie, odpowiedziałabym, innego filmu.
Nie można powiedzieć, żeby debiut Chrisa Evansa w roli reżysera był wyjątkowo udany. Jego film bowiem nie skrywa w sobie żadnej tajemnicy. Wszystko jest w nim jasne od początku do samego końca (no, może jest jedna zagadka, ale nie jest ona na tyle intrygująca, aby podnieść końcową ocenę filmu). Mamy piękną, zagubioną w obcym mieście blondyneczkę. Mamy przystojnego muzyka, który miasto zna od podszewki. Cóż, już pierwsze kilka minut filmu daje nam odpowiedź na pytanie, o czym będzie obraz Chrisa Evansa i jak się skończy (no, może nie aż tak do końca).
Niestety najgorsze jest to, że sztampowy schemat filmu nie jest jedyną rzeczą, która drażni (a bynajmniej mnie drażniło). Kłuje w oczy wylewająca się z każdego zakamarka ekranu słodycz. Razi nierealność całej sytuacji. Chris Evans jest wiecznie uśmiechnięty i tak skory do pomocy, że aż ciężko w to uwierzyć i czasami, niczym Tony Stark w Wojnie bohaterów, ma się ochotę zdzielić go w ten piękny uśmiech. Serio. Gdyby dorzucić tu jeszcze biegające po zielonej łączce jednorożce, można by wręcz rzygnąć tęczą. A poza tym, mimo iż nasi główni bohaterowie w trakcie filmu sporo się przemieszczają, to i tak nic tam się nie dzieje. Za dużo gadania, a za mało działania.
Czy Zanim się rozstaniemy podobał mi się? Zdecydowanie nie. Mam wrażenie, że większą radochę mielibyśmy z mężem oglądając zdjęcia rodzinne. Chrisie Evansie, bądźmy szczerzy, zostaw to reżyserowanie, a zajmij ty się lepiej aktorstwem.
http://www.impawards.com/ |
Nie można powiedzieć, żeby debiut Chrisa Evansa w roli reżysera był wyjątkowo udany. Jego film bowiem nie skrywa w sobie żadnej tajemnicy. Wszystko jest w nim jasne od początku do samego końca (no, może jest jedna zagadka, ale nie jest ona na tyle intrygująca, aby podnieść końcową ocenę filmu). Mamy piękną, zagubioną w obcym mieście blondyneczkę. Mamy przystojnego muzyka, który miasto zna od podszewki. Cóż, już pierwsze kilka minut filmu daje nam odpowiedź na pytanie, o czym będzie obraz Chrisa Evansa i jak się skończy (no, może nie aż tak do końca).
Niestety najgorsze jest to, że sztampowy schemat filmu nie jest jedyną rzeczą, która drażni (a bynajmniej mnie drażniło). Kłuje w oczy wylewająca się z każdego zakamarka ekranu słodycz. Razi nierealność całej sytuacji. Chris Evans jest wiecznie uśmiechnięty i tak skory do pomocy, że aż ciężko w to uwierzyć i czasami, niczym Tony Stark w Wojnie bohaterów, ma się ochotę zdzielić go w ten piękny uśmiech. Serio. Gdyby dorzucić tu jeszcze biegające po zielonej łączce jednorożce, można by wręcz rzygnąć tęczą. A poza tym, mimo iż nasi główni bohaterowie w trakcie filmu sporo się przemieszczają, to i tak nic tam się nie dzieje. Za dużo gadania, a za mało działania.
Czy Zanim się rozstaniemy podobał mi się? Zdecydowanie nie. Mam wrażenie, że większą radochę mielibyśmy z mężem oglądając zdjęcia rodzinne. Chrisie Evansie, bądźmy szczerzy, zostaw to reżyserowanie, a zajmij ty się lepiej aktorstwem.
Komentarze
Prześlij komentarz