Znów zebrało mi się na romansidła. Tym razem wybór padł na tegoroczny Z dala od zgiełku, który jednak bardziej niż romansidło można zaklasyfikować jako dramat. Niestety, jako że mój M. już po samym zobaczeniu zwiastuna do Z dala od zgiełku, stwierdził, że takiego badziewia to on oglądać nie będzie, na placu boju zostałam sama. A świeżo po seansie mogę też stwierdzić, że jest coś, dla czego film Thomasa Vinterberga warto obejrzeć. Uwaga na spoilery.
Z dala od zgiełku to adaptacja nieznanej mi powieści nieznanego mi autora Thomasa Hardy'ego - zresztą akurat to nazwisko aktualnie bardziej kojarzy mi się z pewnym aktorem niż pisarzem. Opowiada ona historię Bathsheby Everdene, młodej i bardzo niezależnej kobiety, która w spadku po wuju otrzymuje farmę. Wkrótce też będziemy świadkami miłosnego czworokąta, jaki zawiąże się pomiędzy Bathshebą, a trzema panami - skromnym pasterzem Gabrielem Oakiem, któremu jako pierwszemu dane jest poznać się na trudnym charakterze panny Everdene, farmerem Williamem Boldwoodem, którego posiadłość sąsiaduje z farmą Bathsheby, i młodym żołnierzem z tendencjami do hazardu Frankiem Troy'em.
Teraz przyszedł czas na opisanie miłości, które rozkwitły podczas oglądania filmu Vinterberga. Pierwszą z nich są absolutnie przepiękne zdjęcia. Oblane soczystą zielenią pagórkowate krajobrazy, stare, urokliwe wioski i przepiękne, surowe klify, które kontrastują z sielankowym krajobrazem bezkresnych pól, rewelacyjnie wprowadzają w klimat filmu, a można nawet powiedzieć, że są jego najważniejszym aktorem. Po seansie Z dala od zgiełku jestem w stanie powiedzieć, że absolutnie nie ma piękniejszego miejsca na świecie niż angielskie hrabstwo Dorset.
Drugą miłością jest muzyka Craiga Armstronga. Spokojna, wyważona, wspaniale komponuje się z oglądanymi przez nas sielskimi krajobrazami. Z melodyjnym, delikatnie pieszczącym ucho motywem przewodnim,"zadziornymi" skrzypcami i nastrojową folkową piosenką Let no man steal your thyme, która w wykonaniu filmowego duetu Mulligan-Sheen brzmi po prostu rewelacyjnie, jest czymś, czego można słuchać bez przerwy.
Poza tymi dwoma rzeczami, które absolutnie skradły moje serce, jest dobre aktorstwo - na szczególną uwagę zasługuje tu trio Sheen, Mulligan oraz Schoenaerts, i poprawna fabuła pełna ludzkich dramatów, która nie nuży i nie dłuży się. Niestety są w niej też błędy, psujące radość oglądania, bo historia momentami wydaje się być, dla osób niezaznajomionych z powieścią Hardy'ego, wręcz absurdalna. No bo jak inaczej nazwać takie paradoksy, jak chociażby trzy totalnie niezrozumiałe decyzje głównej bohaterki wymienione poniżej?
1) Bahtsheba poznaje skromnego, bardzo sympatycznego Gabriela. Trochę ze sobą rozmawiają. W następnej scenie Gabriel oświadcza się kobiecie. Ona mówi nie.
2) Bathsheba poznaje uchodzącego za rewelacyjną partię, majętnego i przystojnego Williama. Trochę ze sobą rozmawiają, ale częściej tylko na siebie patrzą. Ona wysyła mu walentynkę. On się jej oświadcza. Ona mówi nie.
3) Bathsheba poznaje Franka - młokosa, który jest chamski i bardzo arogancki. Następnego dnia on siłą ją całuje i napastuje seksualnie, a potem... Tak! Potem się pobierają!
Gdzie w tym logika? Gdzie się podział silny charakter Bathsheby? Cóż. Może jest to wynikiem braku skupienia się na relacjach bohaterki z poszczególnymi amantami. Efekt, jaki wskutek tego otrzymaliśmy jest porażający. Wszystkie wybory, jakich dokonuje Bathsheba są po prostu nielogiczne. A jak teraz jeszcze raz spojrzę na te trzy wymienione wyżej punkty, to brzmią one jeszcze bardziej absurdalnie.
Z Z dala od zgiełku jest filmem dziwnym. Z jednej strony ogląda się go wyjątkowo dobrze i przyjemnie, ale to przypuszczam jest zasługą absolutnie przepięknych krajobrazów i przygrywającej w tle folkowej muzyce. Z drugiej natomiast strony mamy prostą fabułę, której jedyne co można jej zarzucić to, przyprawiające o prawdziwy zawrót głowy, dziwne zwroty akcji. Największą natomiast rozrywką (tu zgadzam się z kilkoma innymi recenzjami, które ten aspekt wskazały) faktycznie jest kibicowanie poszczególnym bohaterom (u mnie Oak) w staraniach o względy Bathsheby. Z dala od zgiełku to niestety zwykły średniak. Ot bardzo elegancki, poprawny obraz, który technicznie stoi na bardzo wysokim poziomie, ale niestety tylko technicznie, bo w końcowym rozrachunku filmowi brakuje jednak tej iskry, dzięki której może kiedyś jeszcze raz sięgnęlibyśmy po produkcję Vintenberga. Szkoda.
Niemniej zachęcam do obejrzenia, bo jest to prawdziwa uczta dla oczu.
![]() |
http://www.impawards.com/ |
Teraz przyszedł czas na opisanie miłości, które rozkwitły podczas oglądania filmu Vinterberga. Pierwszą z nich są absolutnie przepiękne zdjęcia. Oblane soczystą zielenią pagórkowate krajobrazy, stare, urokliwe wioski i przepiękne, surowe klify, które kontrastują z sielankowym krajobrazem bezkresnych pól, rewelacyjnie wprowadzają w klimat filmu, a można nawet powiedzieć, że są jego najważniejszym aktorem. Po seansie Z dala od zgiełku jestem w stanie powiedzieć, że absolutnie nie ma piękniejszego miejsca na świecie niż angielskie hrabstwo Dorset.
Drugą miłością jest muzyka Craiga Armstronga. Spokojna, wyważona, wspaniale komponuje się z oglądanymi przez nas sielskimi krajobrazami. Z melodyjnym, delikatnie pieszczącym ucho motywem przewodnim,"zadziornymi" skrzypcami i nastrojową folkową piosenką Let no man steal your thyme, która w wykonaniu filmowego duetu Mulligan-Sheen brzmi po prostu rewelacyjnie, jest czymś, czego można słuchać bez przerwy.
Poza tymi dwoma rzeczami, które absolutnie skradły moje serce, jest dobre aktorstwo - na szczególną uwagę zasługuje tu trio Sheen, Mulligan oraz Schoenaerts, i poprawna fabuła pełna ludzkich dramatów, która nie nuży i nie dłuży się. Niestety są w niej też błędy, psujące radość oglądania, bo historia momentami wydaje się być, dla osób niezaznajomionych z powieścią Hardy'ego, wręcz absurdalna. No bo jak inaczej nazwać takie paradoksy, jak chociażby trzy totalnie niezrozumiałe decyzje głównej bohaterki wymienione poniżej?
1) Bahtsheba poznaje skromnego, bardzo sympatycznego Gabriela. Trochę ze sobą rozmawiają. W następnej scenie Gabriel oświadcza się kobiecie. Ona mówi nie.
2) Bathsheba poznaje uchodzącego za rewelacyjną partię, majętnego i przystojnego Williama. Trochę ze sobą rozmawiają, ale częściej tylko na siebie patrzą. Ona wysyła mu walentynkę. On się jej oświadcza. Ona mówi nie.
3) Bathsheba poznaje Franka - młokosa, który jest chamski i bardzo arogancki. Następnego dnia on siłą ją całuje i napastuje seksualnie, a potem... Tak! Potem się pobierają!
Gdzie w tym logika? Gdzie się podział silny charakter Bathsheby? Cóż. Może jest to wynikiem braku skupienia się na relacjach bohaterki z poszczególnymi amantami. Efekt, jaki wskutek tego otrzymaliśmy jest porażający. Wszystkie wybory, jakich dokonuje Bathsheba są po prostu nielogiczne. A jak teraz jeszcze raz spojrzę na te trzy wymienione wyżej punkty, to brzmią one jeszcze bardziej absurdalnie.
Z Z dala od zgiełku jest filmem dziwnym. Z jednej strony ogląda się go wyjątkowo dobrze i przyjemnie, ale to przypuszczam jest zasługą absolutnie przepięknych krajobrazów i przygrywającej w tle folkowej muzyce. Z drugiej natomiast strony mamy prostą fabułę, której jedyne co można jej zarzucić to, przyprawiające o prawdziwy zawrót głowy, dziwne zwroty akcji. Największą natomiast rozrywką (tu zgadzam się z kilkoma innymi recenzjami, które ten aspekt wskazały) faktycznie jest kibicowanie poszczególnym bohaterom (u mnie Oak) w staraniach o względy Bathsheby. Z dala od zgiełku to niestety zwykły średniak. Ot bardzo elegancki, poprawny obraz, który technicznie stoi na bardzo wysokim poziomie, ale niestety tylko technicznie, bo w końcowym rozrachunku filmowi brakuje jednak tej iskry, dzięki której może kiedyś jeszcze raz sięgnęlibyśmy po produkcję Vintenberga. Szkoda.
Niemniej zachęcam do obejrzenia, bo jest to prawdziwa uczta dla oczu.
Komentarze
Prześlij komentarz