Bobby to film z gatunku, który uwielbiam oglądać. Opowieść oparta na faktach to coś, co zawsze ma specjalne miejsce w moim sercu. Nie będę ukrywała, że sięgając po obraz Esteveza, spodziewałam się nieco innej historii. Jednak to akurat było winą mojego niedopatrzenia i pomylenia panów Kennedych. Potem okazało się, że dzięki owej pomyłce udało mi się obejrzeć całkiem ciekawy film. Ale... No właśnie. Jest pewne ale.
Akcja Bobby'ego rozpoczyna się wczesnym rankiem 4 czerwca 1968 r. interwencją straży pożarnej w hotelu Ambassador. W trakcie akcji strażackiej dowiadujemy się, że hotelowi nie potrzeba było dodatkowego zmartwienia w postaci fałszywego alarmu przeciwpożarowego, ponieważ wystarczającego zamieszania powodowały prawybory prezydenckie i fakt, że to właśnie ten hotel był kwaterą główną sztabu senatora Kennedy'ego. Dodatkowo okazuje się, że dyrektor generalny hotelu romansuje z jedną z pracownic hotelowej centrali telefonicznej, pewien pomocnik kelnera posiada bilety na mecz Dodgersów, na który jednak nie dane mu będzie pójść, młoda dziewczyna ma zamiar poślubić pewnego chłopaka tylko dlatego, żeby ten nie został wysłany do Wietnamu, pewien emerytowany portier nie może rozstać się z dawnym miejscem pracy, a dwóch nastolatków ze sztabu Kennedy'ego, zamiast pracować, po raz pierwszy próbuje narkotyków. Ot, kolejny zwyczajny dzień w jednym z hoteli z Miasta Aniołów.
Nie powiem, że Bobby zachwycił mnie od pierwszej minuty. Nie. Wręcz przeciwnie. Ogromna ilość bohaterów, a co za tym idzie ogromna ilość różnych historii nie pozwalała się skupić na tej jednej, najważniejszej. Dodatkowo, z uwagi na wyjątkowo małą ilość czasu ekranowego przeznaczoną dla poszczególnych postaci, ciężko było polubić jakiegokolwiek bohatera - no, może jakąś większą sympatią dało się tu obdarzyć młodego Meksykanina Jose, jednak wyjątek potwierdza regułę. Wskutek tego było mi bardzo ciężko przebrnąć przez wyjątkowo długi początek filmu. Wyjątkowo długi, ponieważ dla mnie akcja w filmie zawiązuje się gdzieś w momencie przyjazdu senatora Kennedy'ego do hotelu, co dzieje się mniej więcej po półtorej godziny seansu. Potem od obrazu Esteveza nie da się oderwać oczu, bowiem ostatnie pół godziny Bobby'ego to czas, kiedy reżyser ukazuje cały swój kunszt sztuki filmowej. A jeśli doczekamy chwili, kiedy rozbrzmiewa piosenka Sound of Silence duetu Simon & Garfunkel, to zostaniemy dosłownie oczarowani obrazem.
Technicznie film Esteveza wykonany jest bardzo poprawnie. Doskonale wyszedł zabieg poprzeplatania filmu wstawkami z kampanii senatora Kennedy'ego, fragmentami jego przemówień i innymi archiwalnymi nagraniami. Piosenki, które wykorzystano w Bobby'm okazały się perfekcyjnymi wyborami. Oczywiście tu na piedestał wysuwa się wspomniany już tytuł Sound of Silence, nadający niesamowitego klimatu wydarzeniom, które poprzedza. O dziwo nawet motyw z wykorzystaniem archiwalnych przemówień nie denerwuje, jak to z reguły bywa w innych amerykańskich filmach. Tutaj jest to jak najbardziej na miejscu. Niestety film Esteveza posiada jedno wielkie ale, które psuje cały obraz. Tym ale jest zbyt duża ilość bohaterów, a co za tym idzie: niemożność skupienia się na najważniejszej historii, kolejne wątki kolejnych postaci nie wciągają i w wyniku wyjątkowo krótkiego czasu, poświęconego na ich przedstawienie, rozmywają się gdzieś w filmowym zamieszaniu, a dodatkowo wszystko, co dzieje się przed wkroczeniem senatora do hotelu, zostaje odebrane przez widza jako zupełnie nieważne - taka typowa ekranowa zapchajdziura. I nie pomaga tu nawet niespotykana ilość znanych twarzy i nazwisk, z których, o dziwo, najlepiej wypadają te, które skreśliliśmy już jakiś czas temu.
Cóż. W chwili obecnej, zaledwie kilka minut po seansie, przyznaję, że mam ogromny problem z przypomnieniem sobie chociażby takiej błahostki, jak imiona poszczególnych bohaterów. To mówi bardzo dużo. Ogólnie jednak Bobby'ego Esteveza można uznać za posiadający kilka wad, jednak wciąż dobry obraz z absolutnie rewelacyjnym zakończeniem, które skutecznie podnosi końcową ocenę filmu i pozwala zapomnieć o jego niektórych mankamentach. Przede wszystkim jednak, jest to bardzo dobry dokument o zmarłym senatorze. A o to chyba głównie chodziło, prawda?
![]() |
http://www.impawards.com/ |
Nie powiem, że Bobby zachwycił mnie od pierwszej minuty. Nie. Wręcz przeciwnie. Ogromna ilość bohaterów, a co za tym idzie ogromna ilość różnych historii nie pozwalała się skupić na tej jednej, najważniejszej. Dodatkowo, z uwagi na wyjątkowo małą ilość czasu ekranowego przeznaczoną dla poszczególnych postaci, ciężko było polubić jakiegokolwiek bohatera - no, może jakąś większą sympatią dało się tu obdarzyć młodego Meksykanina Jose, jednak wyjątek potwierdza regułę. Wskutek tego było mi bardzo ciężko przebrnąć przez wyjątkowo długi początek filmu. Wyjątkowo długi, ponieważ dla mnie akcja w filmie zawiązuje się gdzieś w momencie przyjazdu senatora Kennedy'ego do hotelu, co dzieje się mniej więcej po półtorej godziny seansu. Potem od obrazu Esteveza nie da się oderwać oczu, bowiem ostatnie pół godziny Bobby'ego to czas, kiedy reżyser ukazuje cały swój kunszt sztuki filmowej. A jeśli doczekamy chwili, kiedy rozbrzmiewa piosenka Sound of Silence duetu Simon & Garfunkel, to zostaniemy dosłownie oczarowani obrazem.
Technicznie film Esteveza wykonany jest bardzo poprawnie. Doskonale wyszedł zabieg poprzeplatania filmu wstawkami z kampanii senatora Kennedy'ego, fragmentami jego przemówień i innymi archiwalnymi nagraniami. Piosenki, które wykorzystano w Bobby'm okazały się perfekcyjnymi wyborami. Oczywiście tu na piedestał wysuwa się wspomniany już tytuł Sound of Silence, nadający niesamowitego klimatu wydarzeniom, które poprzedza. O dziwo nawet motyw z wykorzystaniem archiwalnych przemówień nie denerwuje, jak to z reguły bywa w innych amerykańskich filmach. Tutaj jest to jak najbardziej na miejscu. Niestety film Esteveza posiada jedno wielkie ale, które psuje cały obraz. Tym ale jest zbyt duża ilość bohaterów, a co za tym idzie: niemożność skupienia się na najważniejszej historii, kolejne wątki kolejnych postaci nie wciągają i w wyniku wyjątkowo krótkiego czasu, poświęconego na ich przedstawienie, rozmywają się gdzieś w filmowym zamieszaniu, a dodatkowo wszystko, co dzieje się przed wkroczeniem senatora do hotelu, zostaje odebrane przez widza jako zupełnie nieważne - taka typowa ekranowa zapchajdziura. I nie pomaga tu nawet niespotykana ilość znanych twarzy i nazwisk, z których, o dziwo, najlepiej wypadają te, które skreśliliśmy już jakiś czas temu.
Cóż. W chwili obecnej, zaledwie kilka minut po seansie, przyznaję, że mam ogromny problem z przypomnieniem sobie chociażby takiej błahostki, jak imiona poszczególnych bohaterów. To mówi bardzo dużo. Ogólnie jednak Bobby'ego Esteveza można uznać za posiadający kilka wad, jednak wciąż dobry obraz z absolutnie rewelacyjnym zakończeniem, które skutecznie podnosi końcową ocenę filmu i pozwala zapomnieć o jego niektórych mankamentach. Przede wszystkim jednak, jest to bardzo dobry dokument o zmarłym senatorze. A o to chyba głównie chodziło, prawda?
Komentarze
Prześlij komentarz