Czy można stworzyć film wojenny, w którym w zasadzie nie pokazuje się prawie żadnych działań wojennych? Czy można stworzyć film, w którym akcja pełznie tempem prawie że ślimaczym, a od którego nie można oderwać z zainteresowania wzroku? Czy można stworzyć film, w którym mówi się niewiele, a jednak to, co się mówi trafia do odbiorcy bardziej niż patetyczne przemowy rodem z hollywoodzkich produkcji? Czy można wreszcie stworzyć film niesamowicie prosty, a jednak taki, po obejrzeniu którego jedyne, co nam się ciśnie na usta to "WOW"? Okazuje się, że można. I dzisiaj właśnie o takim filmie. Filmie o wyjątkowo niepozornym tytule Mandarynki.
Tempo Mandarynek toczy się tempem, jakim toczy się życie głównych bohaterów - podeszłych już wiekiem Estończyków Iva i Margusa. Codzienne czynności wykonują tak szybko, na ile pozwalają im schorowane kości, a i wydaje się, że bardziej niż szalejącą wokół wojną, interesują się oni wyjątkowo obfitymi w tym sezonie plonami mandarynek i tym, kto je zerwie. Zresztą sama wojna też wcale nie tak chętnie zagląda do zapomnianej przez wszystkich wioski. I pewnie wszystko toczyłoby się dalej swoim spokojnym, sennym tempem, gdyby nie pewien incydent, w wyniku którego pod dachem Iva zamieszkuje dwóch żołnierzy walczących po przeciwnych stronach barykady.
Jeśli chodzi o kwestie techniczne, to króluje tu prostota. Spokojną i nieskomplikowaną fabułę uzupełnia przepiękna folkowa muzyka autorstwa Niaza Diasamidze, której nostalgiczny klimat rewelacyjnie oddaje nastrój filmu. Z kolei zdjęcia malowniczych krajobrazów Gruzji oraz wymarłej wioski Iva i Margusa potęgują w nas uczucie tęsknoty za pierwotnym pięknem tego świata, za nieskażoną cywilizacją naturą.
Jest jednak w Mandarynkach coś piękniejszego niż krajobrazy czy muzyka - ukazany w banalny sposób sens wojny. Reżyser Zaza Urushadze prostymi środkami pokazuje nam, że wartości, jakimi kieruje się wojna są niczym w zestawieniu z wartościami, jakimi kierują się Ivo i Margus. Pokazuje, że wszystkie antagonizmy, wszelkie podziały na chociażby religię czy narodowość są tak naprawdę sztuczne. Bo jaki powód do wzajemnej nienawiści mają były aktor, który z rozmarzeniem spogląda na zdjęcie pięknej wnuczki Iva i najemnik, dla którego wojna jest jedynie sposobem na wyżywienie rodziny? Urushadze pokazuje, że sensem wojny jest jej bezsens. I że najwyższą cenę wojny czasem płacą ci, którzy mają z nią najmniej wspólnego.
Obraz gruzińskiego reżysera jest tak inny od tych wszystkich hollywoodzkich, napakowanych do granic możliwości epickimi motywami muzycznymi, naszpikowanych zapierającymi dech w piersi efektami specjalnymi i naładowanych akcją, której starczyłoby na kilkanaście filmów gruzińskiego reżysera, blockbusterów. A jednak z tych wszystkich filmów, jakie dane mi było ostatnio obejrzeć, to właśnie skromny, prosty obraz Zazy Urushadze najbardziej zapadł mi w pamięć. To Mandarynki sprawiły, że jeszcze długo po seansie byłam pod wrażeniem tego fenomenalnego filmu. To po Mandarynkach w głowie dźwięczały mi nostalgiczne dźwięki motywu przewodniego, a w powietrzu zdawało się czuć zapach mandarynek. To właśnie po Mandarynkach znów ożyła we mnie tęsknota za dzieciństwem i rodzinnymi, wiejskimi terenami...
![]() |
http://www.impawards.com/ |
Jeśli chodzi o kwestie techniczne, to króluje tu prostota. Spokojną i nieskomplikowaną fabułę uzupełnia przepiękna folkowa muzyka autorstwa Niaza Diasamidze, której nostalgiczny klimat rewelacyjnie oddaje nastrój filmu. Z kolei zdjęcia malowniczych krajobrazów Gruzji oraz wymarłej wioski Iva i Margusa potęgują w nas uczucie tęsknoty za pierwotnym pięknem tego świata, za nieskażoną cywilizacją naturą.
Jest jednak w Mandarynkach coś piękniejszego niż krajobrazy czy muzyka - ukazany w banalny sposób sens wojny. Reżyser Zaza Urushadze prostymi środkami pokazuje nam, że wartości, jakimi kieruje się wojna są niczym w zestawieniu z wartościami, jakimi kierują się Ivo i Margus. Pokazuje, że wszystkie antagonizmy, wszelkie podziały na chociażby religię czy narodowość są tak naprawdę sztuczne. Bo jaki powód do wzajemnej nienawiści mają były aktor, który z rozmarzeniem spogląda na zdjęcie pięknej wnuczki Iva i najemnik, dla którego wojna jest jedynie sposobem na wyżywienie rodziny? Urushadze pokazuje, że sensem wojny jest jej bezsens. I że najwyższą cenę wojny czasem płacą ci, którzy mają z nią najmniej wspólnego.
Obraz gruzińskiego reżysera jest tak inny od tych wszystkich hollywoodzkich, napakowanych do granic możliwości epickimi motywami muzycznymi, naszpikowanych zapierającymi dech w piersi efektami specjalnymi i naładowanych akcją, której starczyłoby na kilkanaście filmów gruzińskiego reżysera, blockbusterów. A jednak z tych wszystkich filmów, jakie dane mi było ostatnio obejrzeć, to właśnie skromny, prosty obraz Zazy Urushadze najbardziej zapadł mi w pamięć. To Mandarynki sprawiły, że jeszcze długo po seansie byłam pod wrażeniem tego fenomenalnego filmu. To po Mandarynkach w głowie dźwięczały mi nostalgiczne dźwięki motywu przewodniego, a w powietrzu zdawało się czuć zapach mandarynek. To właśnie po Mandarynkach znów ożyła we mnie tęsknota za dzieciństwem i rodzinnymi, wiejskimi terenami...
Komentarze
Prześlij komentarz