Dzisiaj kilka słów o Młodym Mesjaszu, filmu, do którego obejrzenia skłonił mnie fakt pojawienia się w nim mistrza umierania na ekranie - Seana Beana i znalezienie odpowiedzi na pytanie - umrze on w tym filmie czy jednak nie? Dodatkowo ciekawe wydało się poruszenie tematyki dziecięcych lat Jezusa, o których, jak wiadomo, nic nie wiadomo. Oczywiście że jest to film na podstawie powieści autorki, znanej głownie z powieście o wampirach, nie wiedziałam. Generalnie rzecz biorąc film miał zadatki na to, aby być rewelacyjną pozycją. Doskonały temat psychologiczny w postaci dojrzewania Jezusa i jego rozterek związanych z odkrywaniem swojego prawdziwego "ja", a jednocześnie chęcią pozostania zwykłym chłopcem. No zapowiadało się absolutnie znakomite dzieło. Które niestety poległo na całej linii.
Już przed seansem pojawiły się wątpliwości co do poziomu filmu. Głownie za sprawą kiepskich zwiastunów i absolutnie beznadziejnego polskiego plakatu kinowego. Nadzieje nieco podnosił Sean Bean i świadomość, że taki aktor w byle gównie by raczej nie zagrał. Ostatecznie postanowiłam jednak dać filmowi szansę i zasiadłam do seansu. I jak ja teraz tego żałuję!
Od samego początku w filmie coś zgrzytało i z każdą kolejną minutą seansu coraz bardziej miało się ochotę na wyłączenie Młodego Mesjasza. Okazało się bowiem, że twórcy totalnie zrezygnowali z koncepcji Młodego Mesjasza jako dramatu psychologicznego, a zamiast tego zaserwowali opowiastkę o czyniącym cuda chłopcu dla kilkuletnich dzieci, na której, śmiem twierdzić, nawet one by się nudziły. Nie dane nam było zobaczyć, jak młody Jezus radzi sobie z rozdarciem pomiędzy swoją boskością a cielesnością, nie ma rozterek emocjonalnych podczas prób zrozumienia dlaczego jestem inny i dlaczego to ja muszę być tym innym - wszelkie pytania odnośnie tych kwestii twórcy filmu zadają kilkoma naiwnymi pytaniami filmowego Jezusa, a potem olewają je ciepłym moczem, pozostawiając bez odpowiedzi. Film, jak wytknął mu mój M., mija się także z historią, ukazując obrazy, które nigdy nie miały miejsca (chociażby fakt, że nikt z rzymskiej armii nigdy nie był bezpośrednio podległy żydowskiemu królowi, bo było wręcz odwrotnie - to Żydzi musieli przypodobać się rzymskiej władzy). No i mamy chociażby beznadziejnie skonstruowaną intrygę w postaci czyhania na życie małego Jezusa, w której może i nie byłoby nic złego, gdyby nie fakt, że wszyscy wiedzą, jak potoczyły się losy Bożego Syna, więc ciężko uwierzyć w realność zagrożenia, przedstawionego w filmie. Ponadto całość jest prowadzona w takim tempie, że nie ma szans, aby nawet ta mizerna intryga trzymała w jakimkolwiek napięciu. Śmiem twierdzić, że większe emocje budzą niektóre zwroty akcji w Modzie na sukces. Drażni także dziecinność wszystkiego. Aby zdarzył się jakiś cud, wystarczy tylko, aby mały Jezusek uklęknął, złożył rączki do modlitwy i powiedział o co mu chodzi. Brakowało tu jeszcze zdrobnienia "Boziu"... A dzieło zniszczenia zamyka wątek humorystyczny w postaci wuja Kleofasa. Noż trzymajcie mnie, bo nie wytrzymam...
Film nie porywa też od strony technicznej. Młody Mesjasz przepełniony jest ujęciami w slow motion czy ślicznymi obrazkami a'la marzenie z lekko rozmytym tłem i dużą ilością promieni słonecznych. Słowem, powiało specyficznym klimatem cukierkowych włoskich produkcji o tematyce religijnej.
Młody Mesjasz to film wyjątkowo nieudany. Mogło być naprawdę bardzo dobrze, bo potencjał w tym filmie tkwił, i to ogromny. Niestety został on zmarnowany, bo reżyser zamiast kręcić porządny dramat psychologiczny, stwierdził, że pobawi się w filmy dla dzieci. Szkoda. A gdzie w tym wszystkim jest Sean Bean? Czy umiera? Cóż, spec od umierania robi nam tu niespodziankę i dożywa ostatnich minut filmu. Co jednak z tego, skoro moje przekonanie o nie graniu przez niego w filmach niezbyt wysokich lotów właśnie legło w gruzach?
http://www.impawards.com/ |
Od samego początku w filmie coś zgrzytało i z każdą kolejną minutą seansu coraz bardziej miało się ochotę na wyłączenie Młodego Mesjasza. Okazało się bowiem, że twórcy totalnie zrezygnowali z koncepcji Młodego Mesjasza jako dramatu psychologicznego, a zamiast tego zaserwowali opowiastkę o czyniącym cuda chłopcu dla kilkuletnich dzieci, na której, śmiem twierdzić, nawet one by się nudziły. Nie dane nam było zobaczyć, jak młody Jezus radzi sobie z rozdarciem pomiędzy swoją boskością a cielesnością, nie ma rozterek emocjonalnych podczas prób zrozumienia dlaczego jestem inny i dlaczego to ja muszę być tym innym - wszelkie pytania odnośnie tych kwestii twórcy filmu zadają kilkoma naiwnymi pytaniami filmowego Jezusa, a potem olewają je ciepłym moczem, pozostawiając bez odpowiedzi. Film, jak wytknął mu mój M., mija się także z historią, ukazując obrazy, które nigdy nie miały miejsca (chociażby fakt, że nikt z rzymskiej armii nigdy nie był bezpośrednio podległy żydowskiemu królowi, bo było wręcz odwrotnie - to Żydzi musieli przypodobać się rzymskiej władzy). No i mamy chociażby beznadziejnie skonstruowaną intrygę w postaci czyhania na życie małego Jezusa, w której może i nie byłoby nic złego, gdyby nie fakt, że wszyscy wiedzą, jak potoczyły się losy Bożego Syna, więc ciężko uwierzyć w realność zagrożenia, przedstawionego w filmie. Ponadto całość jest prowadzona w takim tempie, że nie ma szans, aby nawet ta mizerna intryga trzymała w jakimkolwiek napięciu. Śmiem twierdzić, że większe emocje budzą niektóre zwroty akcji w Modzie na sukces. Drażni także dziecinność wszystkiego. Aby zdarzył się jakiś cud, wystarczy tylko, aby mały Jezusek uklęknął, złożył rączki do modlitwy i powiedział o co mu chodzi. Brakowało tu jeszcze zdrobnienia "Boziu"... A dzieło zniszczenia zamyka wątek humorystyczny w postaci wuja Kleofasa. Noż trzymajcie mnie, bo nie wytrzymam...
Film nie porywa też od strony technicznej. Młody Mesjasz przepełniony jest ujęciami w slow motion czy ślicznymi obrazkami a'la marzenie z lekko rozmytym tłem i dużą ilością promieni słonecznych. Słowem, powiało specyficznym klimatem cukierkowych włoskich produkcji o tematyce religijnej.
Młody Mesjasz to film wyjątkowo nieudany. Mogło być naprawdę bardzo dobrze, bo potencjał w tym filmie tkwił, i to ogromny. Niestety został on zmarnowany, bo reżyser zamiast kręcić porządny dramat psychologiczny, stwierdził, że pobawi się w filmy dla dzieci. Szkoda. A gdzie w tym wszystkim jest Sean Bean? Czy umiera? Cóż, spec od umierania robi nam tu niespodziankę i dożywa ostatnich minut filmu. Co jednak z tego, skoro moje przekonanie o nie graniu przez niego w filmach niezbyt wysokich lotów właśnie legło w gruzach?
Komentarze
Prześlij komentarz