Ogarnęło mnie świąteczne lenistwo i, mimo iż kilka filmów w ciągu minionego weekendu obejrzałam, to jakoś nie chce mi się o żadnym z nich pisać recenzji. Ratuję się zatem odświeżoną recenzją brata. Zapraszam na ciąg dalszy cyklu Ocalić od zapomnienia.
Niedawno stwierdziłem, że, z powodu braku
ciekawych nowych pozycji kinowych, warto byłoby wyciągnąć coś z zakurzonej
szuflady. I tak w moje ręce trafiło „Maybe baby”. „Maybe baby” to,
zaklasyfikowana jako komedia romantyczna, dość stara produkcja autorstwa Bena
Eltona, która swoją premierę miała w 2000 roku. Film opowiada historię Sama i
Lucy Bell’ów – młodego, odnoszącego sukcesy na drodze zawodowej
i zakochanego w sobie małżeństwa. Pozornie mają wszystko, czego im w życiu
potrzeba. Ale tylko pozornie. Ich największym marzeniem jest mieć dziecko,
którego, pomimo usilnych starań, do tej pory nie udało im się począć. Jak na
komedię romantyczną, „Maybe baby” opowiada historię bardzo trudną i wcale nie
śmieszną. Czy Ben Elton, tworząc film komediowy o ogromnym problemie, jakim
jest bezpłodność, nie strzelił sobie „samobója”?
Co mnie na samym wstępie ogromnie
zainteresowało, to fakt, że na okładce płyty dostrzegłem nazwisko Hugh
Laurie’go, znanego bardziej jako dr Gregory House z popularnego serialu
medycznego „House M.D.”. W „Maybe baby” zaś Laurie wciela się w postać Sama
Bell’a, który razem ze swoją żoną – Lucy, usilnie stara się o dziecko. O ile po
cotygodniowych odcinkach serialu „House M.D.” ciężko mi było sobie wyobrazić
Hugh w roli innej niż uzależniony od środków przeciwbólowych, genialny doktor
o trudnym charakterze, o tyleż większe było moje pozytywne zaskoczenie
jego nowym wcieleniem, gdyż Sam Bell bardziej przypomina postaci Hugh z
legendarnego duetu „Laurie & Fry” niż Gregory’ego House’a. Oprócz Hugh, w „Maybe baby” swoim
aktorstwem raczą nas Joely Richardson (Lucy Bell), Adrian Lester (George),
James Purefoy (Carl Phipp) – jako mega przystojny aktor podrywający Lucy, Tom
Hollander (Ewan Proclaimer) – czyli pokręcony reżyser, chcący nakręcić film
komediowy o nastoletnich narkomanach, Emma Thompson – jako wierząca we
wszystko, co magiczne Druscilla, czy Rowan Atkinson (Pan Jones). Każdego z nich
oglądało mi się bardzo przyjemnie i wśród tej całej zbieraniny nazwisk bardziej
i mniej znanych najbardziej przeszkadzało mi nazwisko Rowana Atkinsona. Jego
postać głupkowatego ginekologa nie wzbudziła mojej sympatii, a wręcz
przeciwnie. Po zdobyciu przez niego popularności dzięki roli Jasia Fasoli,
odniosłem wrażenie, że Atkinson w ogóle się nie rozwinął. Jego aktorstwo
dalej jest na tym samym poziomie, a dziwne miny tylko denerwują. Znakomicie
natomiast wypadła Joely Richardson. Jej Lucy jest tak naturalna i wiarygodna,
jakby to sama Richardson była tą rozpaczliwie próbującą zajść w ciążę
kobietą.
Ogromną zaletą filmu, oprócz obsady, jest
ścieżka dźwiękowa. Przewijające się w tle delikatne kompozycje bardzo dobrze
dopasowują się do charakteru filmu i potęgują nasze wrażenia i refleksje.
Równie dobrze w film wkomponowały się piosenki, które brzmią momentami nieco
boysbandowo i cukierkowato, ale przez to budują romantyczny, wzruszający i
bardzo uczuciowy charakter „Maybe baby”. Warto w tym miejscu wspomnieć, że
otwierającą film piosenkę „Maybe baby” wykonuje legenda The Beatles – Paul
McCartney.
Co do akcji filmu, to można jej wiele
zarzucić. Że zbyt wyidealizowana, że niektóre zwroty akcji są wręcz niemożliwe
(jak np. powrót Lucy do Sama), że za dużo w niej seksu. Jednak w ujęciu
całościowym nie jest ona zła. Może moja opinia jest taka, a nie inna z tego
powodu, iż nie postawiłem sobie samej fabuły jako najważniejszej rzeczy
w „Maybe baby”. Dla mnie, gdy w filmie poruszone są tak poważne tematy,
najważniejsza nie jest fabuła, tylko sposób przedstawienia postaci – co one
odczuwają, więc w przypadku „Maybe baby” moja uwaga skupiła się na obsadzie.
Jednak analizując samą fabułę, to też muszę stwierdzić, że nie odpycha ona od
filmu. Tam, gdzie ma być śmiesznie, jest śmiesznie. Gdzie potrzeba tragizmu,
mamy tragizm. Gdy chcemy czegoś głębszego, mamy zapisywane w pamiętniku, bardzo
wzruszające kwestie Lucy. Ogólny więc wydźwięk kryterium fabuły jest dodatni.
Czytałem wiele recenzji „Maybe baby” i
muszę przyznać, że w większości nie były one pozytywne. Mogę nawet ośmielić się
na stwierdzenie, że moja recenzja jest jedną z najpochlebniejszych! Nie
wiem, dlaczego moja ocena jest tak inna od pozostałych, ale mi „Maybe baby” po
prostu się podobało. Może wpływ na to miał fakt, że bardzo lubię kino
brytyjskie i brytyjski humor. Tak więc wiedziałem mniej więcej czego spodziewać
się po „Mayby baby”. Wydaje mi się także, że gdyby „Maybe baby” wypuszczone
zostało w nastawionym na ogromny zysk, amerykańskim klimacie Hollywood,
film ten byłby kompletną klapą. Brytyjskość filmu Eltona jest więc jego
największą zaletą.
Moim zdaniem „Maybe baby” jako komedia
romantyczna broni się bardzo mocno i nie będę przekreślał Bena Eltona jako
reżysera. Warto tu dodać, że dawno nie widziałem tak inteligentnego filmu,
który poprzez słowo, muzykę, grę aktorską i elementy komizmu tak sprawnie
operowałby naszymi uczuciami (ostatnio wzruszyło mnie tak tylko „Wszystko za
życie”). Na zakończenie dodam, że film polecam osobom, które od „Maybe baby”
nie wymagają tylko sprawnej, szybkiej akcji, ale czegoś więcej. A mówiąc czegoś
więcej, mam na myśli zmuszenie się do refleksji, do naprawdę głębokich
przemyśleń.
Komentarze
Prześlij komentarz