Ostatnia odsłona cyklu Ocalić od zapomnienia - stara recenzja Zmierzchu.
„Zmierzch” widziałem już jakieś dwa tygodnie temu, ale, zanim napisałem tą
recenzję, musiałem nieco kwestii przemyśleć. Od razu na wstępie, zaznaczam, że
nie czytałem sagi Meyer o wampirzym romansie, co mnie bardzo cieszy,
gdyż nie będę musiał porównywać filmu do książki i dzieło Catherine
Hardwicke ocenię tylko na podstawie tego, co zobaczyłem w kinie.
Zmierzch jest jednym z najbardziej
oczekiwanych filmów tego roku. Przyznam, że sam z niecierpliwością odliczałem
dni do polskiej premiery, gdyż, od czasów pogromcy wszelkich istot dziwnych Van
Helsinga, nie widziałem żadnego filmu poruszającego choć częściowo wampirzą
tematykę. No a tutaj taki rarytas. Po obejrzeniu kolejnych zwiastunów do filmu
byłem nastawiony coraz bardziej pozytywnie. Zapowiedzi wywoływały u mnie
dreszcze podekscytowania, a muzyka promująca zwiastun do tej pory jest jedną z
pilniej poszukiwanych przeze mnie utworów w sieci.
Na film wybrałem się z moją dziewczyną,
która pochłania wszelkie możliwe romanse niczym gąbka, a potem wzdycha do
kolejnych filmowych amantów. Przed seansem, gdy spoglądałem na patrzącego na
mnie tajemniczym wzrokiem Pattinsona, miałem tylko nadzieję, ze nie będę musiał
spuszczać sobie krwi, aby upodobnić się do jego wampirzej postaci, ani nie
robić sobie takiej samej fryzury.
Ale skupmy się na filmie. Jak już
wspominałem, „Zmierzch” jest adaptacją pierwszej części sagi Stephanie Meyer.
Jej opowieść o niecodziennej miłości przeciętnej nastolatki i wampira odniosła
ogromny sukces, więc oczywistym jest, że film przyniesie równie ogromne zyski,
nawet jeśli byłby totalnie nieudanym obrazem.
Główną bohaterką w filmie jest Bella Swan
– w tej roli okrzyknięta jedną z najlepiej zapowiadających się aktorek młodego
pokolenia Kristen Stewart (możemy ją znać m.in. z horroru „Posłańcy”), która
przeprowadza się z Arizony, gdzie mieszkała z matką, do swojego ojca,
prowadzącego dość nudnawy żywot stróża prawa gdzieś w niewielkiej, deszczowej
mieścinie w okolicach Waszyngtonu. Dość szybko zyskuje nowych przyjaciół w
miejscowej szkole, ale jej uwagę skupia tajemniczy Edward Cullen – tu mamy
przyjemność (lub też nieprzyjemność) oglądania aktorskich poczynań Roberta
Pattinsona. Gdy tylko widzimy Edwarda, wiemy że jest wampirem. Bella musi
więc być bardzo głupia, gdyż dowiedzenie się tego zajmuje jej jakąś godzinę, a
więc połowę filmu. Jej wybranek nie jest jednak zwykłym wampirem.
Należy on do rodziny wampirów – wegetarianów, którzy pijają wyłącznie krew
zwierząt. Nastolatkowie w końcu zaczynają się spotykać, ale wtedy na
horyzoncie pojawia się niebezpieczeństwo – w okolicy zaczynają grasować
normalne wampiry, z których jeden jest wyraźnie zainteresowany posmakowaniem
krwi Belli…
„Zmierzch” jak na horror jest raczej
filmem pozbawionym scen brutalnych. Fani klasycznego sposobu zabijania wampirów
przy zastosowaniu kołka, muszą więc obejść się smakiem. Reżyserka większy
nacisk położyła na drugi człon klasyfikujący jej film – romans. Mamy więc
romantyczne schadzki głównych bohaterów, pierwsze zapoznanie się z rodzinami
obojga stron, pierwszy pocałunek i taniec – wszak Bella i Edward nie różnią się
aż tak bardzo od normalnych par.
Gdy przyszło mi wystawić
filmowi ocenę, miałem ciężki orzech do zgryzienia. Chciałem wydobyć ze
„Zmierzchu” możliwie jak najwięcej jego zalet, ale i wad. I chyba wyszukanie
tych pierwszych przyszło mi najciężej. Wolę jednak zacząć od plusów, aby nieco
później narazić się na lincz ze strony fanek filmu, gdy dojdę do wad.
Niewątpliwym atutem „Zmierzchu” jest ścieżka dźwiękowa z świetnym utworem
Linkin Park. Nienajgorsze są też zdjęcia, które idealnie oddają senny, a
momentami mroczny klimat deszczowej mieściny. Kolejnymi ogromnymi plusami są
sceny, które uznałem za prawdziwe perełki w filmie Hardwicke, za które
powinienem bić pokłony odpowiedzialnemu za zdjęcia Elliot’owi Davis’owi.
Pierwszą z owych perełek jest scena, w której Cullenowie, niczym normalna
rodzina, przygotowuje dla Belli posiłek. Jest to scena tak naturalna, że od
razu zakochujemy się w sympatycznej rodzince. Druga to moment, kiedy Cullenowie
grają podczas burzy w baseball. I to w sumie wszystkie z zalet, jakie
wynalazłem w „Zmierzchu”.
Cała reszta stanowi niestety jakby mdłą
otoczkę tych dwóch, wymienionych już przeze mnie scen. Według mnie momenty,
kiedy widzimy Edwarda skaczącego z Bellą po drzewach są zupełnie pozbawione
uroku i nie wywołały u mnie jęku zachwytu, jaki zapewne miały wywołać.
Błyszczący w promieniach słońca Edward jest po prostu okropny i mało nie
parsknąłem śmiechem, gdy usłyszałem wypowiadaną przez Stewart w tym momencie
kwestię „Jesteś piękny”. Ciężko też nie wspomnieć o scenie, w której Edward
wysysa z Belli truciznę. Wygląda w tym momencie żałośnie i po prostu śmiesznie.
Zupełnie nie podobał mi się motyw poszukiwań przez Bellę tożsamości Edwarda w
Google’ach. Muszę stwierdzić też, że wątek romansu, mimo że został przez
twórców „Zmierzchu” potraktowany jako priorytetowy, po prostu im nie wyszedł. I
powiedzcie mi, czemu od momentu, kiedy poznajemy, że Edward jest wampirem i
niezbyt przepada za przyjacielem Belli – Jacobem, mam wrażenie, że ów Jacob
jest wilkołakiem?
Co do aktorstwa, oczekiwałem czegoś więcej. Łatka „obiecujących gwiazd młodego pokolenia” jednak zobowiązuje.
Niestety, Pattinson i Stewart nie sprostali powierzonemu im zadaniu. Uczucia,
jakimi darzą się ich bohaterowie wydają się być chłodne (z zakochanych
nastolatków o wiele lepiej pod względem temperatury uczuć, prezentują się pary
Jasper – Alice i Emmett – Rosalie). Pattinson rozczarował mnie zupełnie, gdyż
po jego udanym występie w „Harrym Potterze” oczekiwałem od niego znacznie więcej.
Jego Edward w ogóle do mnie nie przemawia. Jest po prostu nudny. Stewart na
jego tle wypada nieco lepiej, ale tylko nieco. Ogólnie, z całej obsady,
najlepiej wypada cała pozostała część rodziny Cullenów (a więc: Peter Facinelli
– Carlisle, Elizabeth Reaser – Esme, Nikki Reed – Rosalie, Ashley Greene –
Alice, Jackson Rathbone – Jasper i Kellan Lutz jako Emmett).
Mimo wszystko, „Zmierzch” ogląda się
lekko i nawet przyjemnie. Niestety, nie jest to obraz, który na jakiś dłuższy
czas zagości w mojej pamięci. Chyba nieprędko przyjdzie mi doczekać adaptacji,
po której obejrzeniu natychmiast chciałbym przeczytać książkowy oryginał
(ostatnio spotkało mnie to przy seansie trylogii Petera Jacksona, będącej
ekranizacją powieści J. R. R. Tolkiena). Nie wiem też, czy będę miał ochotę
wybrać się na ekranizację drugiej części wampirzej sagi, do której światowej
premiery już nie tak daleko.
Komentarze
Prześlij komentarz