Dzięki temu, że bardzo spodobał mi się cykl filmów o Iron Manie, mój narzeczony stwierdził, że muszę się bardziej zagłębić w Universum Marvela. Nie wiedząc zbytnio co ma na myśli, zgodziłam się... I w ten sposób, jak się potem okazało, w najbliższym czasie będę zasypywana kolejnymi filmami o superbohaterach. Na pierwszy rzut poszedł Incredible Hulk.
Żeby zrozumieć co nieco z filmu, który oglądałam dostałam od Lubego kilka wskazówek co do genezy postaci. Muszę przyznać, że owszem, było to pomocne, bo Incredible Hulk nie jest pierwszym filmem o zielonym mutancie i żeby poznać historię Bruce'a Bannera musiałabym obejrzeć jeszcze wcześniejszą produkcję. Niestety do tego nie dałam się już przekonać i skończyło się właśnie na szybkim wytłumaczeniu co, gdzie, z kim, jak i dlaczego przez narzeczonego.
Incredible Hulk opowiada o poszukiwaniu przez Bannera lekarstwa na swą dziwną przypadłość. W poszukiwaniach pomaga mu niejaki Mr. Blue i stara miłość. Wszystko idzie genialnie. Lekarstwo jest na wyciągnięcie ręki, ale... No właśnie, ale... W filmach o superbohaterach nic nie może być tak proste. Na drodze do wyleczenia staje Bannerowi prawie cała armia Stanów Zjednoczonych z ojcem starej miłości na czele i tajną bronią w postaci kolejnego zielonego mutanta.
Muszę się przyznać, że oglądając Incredible Hulka strasznie się wynudziłam. Opowieść o Bannerze w ogóle mnie nie zainteresowała. Co więcej, denerwowało mnie dokładnie wszystko w tym filmie. Z reguły genialny Edward Norton jak dla mnie w roli Bannera wypadł chyba najsłabiej z wszystkich swoich dotychczasowych produkcji, a lubiana wcześniej Liv Tyler denerwowała swoją grą aktorską, którą opisałabym tylko słowem żałosna. Filmowi nie pomagały także efekty specjalne, które w tego typu produkcjach powinny powalać na kolana. Widząc na ekranie to, co widziałam, miałam wrażenie, że oglądam film powstały w latach 90tych jeśli nie wcześniej. Do tej pory nie mogę zrozumieć dlaczego Iron Man, który powstał w tym samym roku co Incredible Hulk może poszczycić się tak wspaniałymi efektami specjalnymi, a jego rówieśnik Incredible Hulk nie. W tej kategorii Iron Man po prostu miażdży Hulka.
Generalnie rzecz biorąc Incredible Hulk nie należy do filmów, które chciałabym zobaczyć ponownie. Wręcz przeciwnie. Jest to film z gatunku tych, o których chciałabym jak najszybciej zapomnieć. Bo z całej tej prawie dwugodzinnej opowieści uśmiech na mojej twarzy wywołała tylko jedna króciutka scena, która w dodatku znajduje się na samym końcu filmu. Co to za scena? Moment, w którym na ekranie pojawia się Tony Stark czyli nie kto inny jak Robert Downey Jr...
Żeby zrozumieć co nieco z filmu, który oglądałam dostałam od Lubego kilka wskazówek co do genezy postaci. Muszę przyznać, że owszem, było to pomocne, bo Incredible Hulk nie jest pierwszym filmem o zielonym mutancie i żeby poznać historię Bruce'a Bannera musiałabym obejrzeć jeszcze wcześniejszą produkcję. Niestety do tego nie dałam się już przekonać i skończyło się właśnie na szybkim wytłumaczeniu co, gdzie, z kim, jak i dlaczego przez narzeczonego.
Incredible Hulk opowiada o poszukiwaniu przez Bannera lekarstwa na swą dziwną przypadłość. W poszukiwaniach pomaga mu niejaki Mr. Blue i stara miłość. Wszystko idzie genialnie. Lekarstwo jest na wyciągnięcie ręki, ale... No właśnie, ale... W filmach o superbohaterach nic nie może być tak proste. Na drodze do wyleczenia staje Bannerowi prawie cała armia Stanów Zjednoczonych z ojcem starej miłości na czele i tajną bronią w postaci kolejnego zielonego mutanta.
Muszę się przyznać, że oglądając Incredible Hulka strasznie się wynudziłam. Opowieść o Bannerze w ogóle mnie nie zainteresowała. Co więcej, denerwowało mnie dokładnie wszystko w tym filmie. Z reguły genialny Edward Norton jak dla mnie w roli Bannera wypadł chyba najsłabiej z wszystkich swoich dotychczasowych produkcji, a lubiana wcześniej Liv Tyler denerwowała swoją grą aktorską, którą opisałabym tylko słowem żałosna. Filmowi nie pomagały także efekty specjalne, które w tego typu produkcjach powinny powalać na kolana. Widząc na ekranie to, co widziałam, miałam wrażenie, że oglądam film powstały w latach 90tych jeśli nie wcześniej. Do tej pory nie mogę zrozumieć dlaczego Iron Man, który powstał w tym samym roku co Incredible Hulk może poszczycić się tak wspaniałymi efektami specjalnymi, a jego rówieśnik Incredible Hulk nie. W tej kategorii Iron Man po prostu miażdży Hulka.
Generalnie rzecz biorąc Incredible Hulk nie należy do filmów, które chciałabym zobaczyć ponownie. Wręcz przeciwnie. Jest to film z gatunku tych, o których chciałabym jak najszybciej zapomnieć. Bo z całej tej prawie dwugodzinnej opowieści uśmiech na mojej twarzy wywołała tylko jedna króciutka scena, która w dodatku znajduje się na samym końcu filmu. Co to za scena? Moment, w którym na ekranie pojawia się Tony Stark czyli nie kto inny jak Robert Downey Jr...
Komentarze
Prześlij komentarz