Kwiaty wojny to chyba największe pozytywne zaskoczenie, jakie dane mi było zobaczyć. Przyznaję, że nie oczekiwałam zbyt wiele po obrazie made in China. Po części dlatego, że obecnie jedyne z czym kojarzy mi się przymiotnik "chiński" to tanie, lichej jakości wyroby. Co mógł mi zatem zaoferować film z Państwa Środka w porównaniu do amerykańskich, naszpikowanych efektami specjalnymi wysokobudżetowych obrazów wojennych? Co mógł zaoferować film o nieznanej w Europie zbrodni z grudnia 1937 r. i stycznia 1938 r. w porównaniu do wszystkich obrazów o tak lubianym przez kino Holocauście? Okazuje się, że bardzo dużo.
Kwiaty wojny opowiadają o wydarzeniach z przełomu 1937/1938 r., znanych jako masakra nankińska lub gwałt nankiński, kiedy to Cesarska Armia Japońska przeprowadziła rzeź Nankinu, mordując (według różnych szacunków) od 50 tys. do 400 tys. osób. Yimou Zhang opowiadając nam historię grabarza-pijaka, grupy ukrywających się w katedrze uczennic oraz grupy panien do towarzystwa, rzuca nas w sam środek tych wydarzeń.
Fabuła filmu nie jest jakaś nadzwyczajna. W którymś momencie dokładnie wiemy, jak dalej potoczą się wydarzenia Kwiatów wojny, jednak o dziwo!, nie jest to jakiś wielki mankament filmu i wcale nie odbiera przyjemności z oglądania dzieła Yimou Zhanga. Aktorsko jest dobrze - nazwisko Bale'a mówi tu samo za siebie (swoją drogą zatrudnienie go miało chyba na celu przyciągnięcie do kina większej ilości osób - jeśli tak, udało się, bo ja obejrzałam Kwiaty wojny właśnie tylko przez jego nazwisko w obsadzie), ale radę dają też nieznani mi aktorzy z Azji. Rewelacyjne są zdjęcia - mi najbardziej zapadły w pamięć ujęcia kontrastów: ubrane w przepiękne, kolorowe suknie, dziwki na tle szarej wojennej zawieruchy i nadający życia ponuremu wnętrzu kościoła witraż. Dodatkowo, może i w niektórych ujęciach zupełnie niepotrzebny, ale co mi tam, slow motion. Seny batalistyczne wcale nie ustępują miejsca tym z filmów z Hollywood, więc pod tym katem jest bardzo dobrze. W tle sączy się absolutnie genialna muzyka (w chwili obecnej jest już na mojej długiej liście ulubionych soundtracków). A co najważniejsze - emocje. Tymi Kwiaty wojny są naszpikowane do granic możliwości. I bardzo dobrze.
Po seansie Kwiatów wojny przez długi czas nie mogłam wydobyć z siebie ani słowa. Tak bardzo wstrząsnął mną ten film. Ale jakby nie patrzeć obraz Zhanga po prostu należy do tego filmów, po których obejrzeniu czekają nas godziny przemyśleń i pytań o sens (tudzież bezsens) niektórych wydarzeń oraz wątpliwości co do inteligencji naszego gatunku. Nawet teraz, bite kilkanaście godzin po seansie, ciężko jest mi napisać coś konstruktywnego i ciężko jest przelać na "wirtualny papier" ten natłok myśli, jaki siedzi teraz w mojej głowie. Sprowadzenie mnie do takiego poziomu jest dla mnie największą zaletą Kwiatów wojny.
A cóż na koniec... Chciałoby się rzec - więcej takich filmów. Niech świat dowie się, że nie samym Holocaustem kino żyje. I że dziwki też mogą być bohaterami! :) I że można zrobić bardzo optymistyczny film o bardzo tragicznym wydarzeniu.
Bardzo szczerze i mocno polecam!
![]() |
http://www.impawards.com/ |
Fabuła filmu nie jest jakaś nadzwyczajna. W którymś momencie dokładnie wiemy, jak dalej potoczą się wydarzenia Kwiatów wojny, jednak o dziwo!, nie jest to jakiś wielki mankament filmu i wcale nie odbiera przyjemności z oglądania dzieła Yimou Zhanga. Aktorsko jest dobrze - nazwisko Bale'a mówi tu samo za siebie (swoją drogą zatrudnienie go miało chyba na celu przyciągnięcie do kina większej ilości osób - jeśli tak, udało się, bo ja obejrzałam Kwiaty wojny właśnie tylko przez jego nazwisko w obsadzie), ale radę dają też nieznani mi aktorzy z Azji. Rewelacyjne są zdjęcia - mi najbardziej zapadły w pamięć ujęcia kontrastów: ubrane w przepiękne, kolorowe suknie, dziwki na tle szarej wojennej zawieruchy i nadający życia ponuremu wnętrzu kościoła witraż. Dodatkowo, może i w niektórych ujęciach zupełnie niepotrzebny, ale co mi tam, slow motion. Seny batalistyczne wcale nie ustępują miejsca tym z filmów z Hollywood, więc pod tym katem jest bardzo dobrze. W tle sączy się absolutnie genialna muzyka (w chwili obecnej jest już na mojej długiej liście ulubionych soundtracków). A co najważniejsze - emocje. Tymi Kwiaty wojny są naszpikowane do granic możliwości. I bardzo dobrze.
Po seansie Kwiatów wojny przez długi czas nie mogłam wydobyć z siebie ani słowa. Tak bardzo wstrząsnął mną ten film. Ale jakby nie patrzeć obraz Zhanga po prostu należy do tego filmów, po których obejrzeniu czekają nas godziny przemyśleń i pytań o sens (tudzież bezsens) niektórych wydarzeń oraz wątpliwości co do inteligencji naszego gatunku. Nawet teraz, bite kilkanaście godzin po seansie, ciężko jest mi napisać coś konstruktywnego i ciężko jest przelać na "wirtualny papier" ten natłok myśli, jaki siedzi teraz w mojej głowie. Sprowadzenie mnie do takiego poziomu jest dla mnie największą zaletą Kwiatów wojny.
A cóż na koniec... Chciałoby się rzec - więcej takich filmów. Niech świat dowie się, że nie samym Holocaustem kino żyje. I że dziwki też mogą być bohaterami! :) I że można zrobić bardzo optymistyczny film o bardzo tragicznym wydarzeniu.
Bardzo szczerze i mocno polecam!
Komentarze
Prześlij komentarz