Dzisiaj znów o miłości, ale jednak trochę innej niż ostatnimi czasy. Dzisiaj będzie o miłości nieco przez starszych bagatelizowanej (no bo przecież nie da się zakochać na poważnie w wieku 10 lat), a przez tych młodszych traktowanej jako najpoważniejsza rzecz na świecie. Dzisiaj będzie o miłości, w której najwyższym stopniem wtajemniczenia jest szybki buziak i łażenie za rękę. O miłości ukazanej w norweskim filmie Absolutnie prawdziwa miłość aka Jorgen + Anne = sant.
Sięgając po familijną produkcję rodem z surowej Skandynawii popełniłam błąd, spodziewając się po niej czegoś na kształt obrazów Disney'a - lekkostrawnej sielanki w soczystych kolorach, w której czarne jest czarne, a białe jest białe. Ale nie! Co to, to nie! Metryka surowej Skandynawii zobowiązuje i, zamiast ciepłej, familijnej kluchy, dostałam dziecięcy dramat z miłością w roli głównej. Jakże to miła odmiana od tych wszystkich "słitaśnych" produkcji.
W Absolutnie prawdziwej miłości główną bohaterką jest Anne, dziewczyna, jakich pełno można spotkać na podwórkowych trzepakach (a przynajmniej tam bym szukała jeszcze kilkanaście lat wstecz, teraz mam pewne wątpliwości co do wskazanej lokalizacji) - od dziewczęcych ubrań woli chłopięce bojówki i podarte dżinsy, zamiast różu lepiej czuje się w mniej słodkich kolorach, a i orłem w nauce nie jest. Jak sama siebie określa - jest dziwna i nigdy nie zrozumie, dlaczego w zabawach to chłopcy muszą być wikingami, a dziewczynki księżniczkami, a nie na odwrót. Można powiedzieć, że nasza Anne wszystko ma gdzieś - od nauki począwszy, a na uczuciach skończywszy. Ten stan rzeczy zmienia się wraz z pojawieniem się w klasie Anne nowego ucznia - niejakiego Jorgena. Mało tego, rodzina Jorgena wprowadza się do domu, który ma opinię nawiedzonego. Nie trzeba mówić, że Anne zakochuje w Jorgenie bez pamięci, a, jak oczywiście wiadomo, w imię miłości zrobi się wszystko. I tej zasady trzyma się Anne. Wszystkie chwyty dozwolone.
Co mogę powiedzieć o Absolutnie prawdziwej miłości? Na pewno, że jest to miły powiew świeżości w kinie familijnym. Słodką, dziecięcą miłość mamy tu okraszoną nutką dreszczyku w postaci opowieści o nawiedzonym domu, ciętym językiem głównej bohaterki i zarazem narratorki, która po mistrzowsku wprowadza nas w swój świat, przedstawiając w dość nietuzinkowy sposób każdego ze swoich kolegów. Nietuzinkowa jest tu też praca kamery - przedstawiane dzieci łamią zakaz niepatrzenia w kamerę. Ba! Kiedy znajdą się w zasięgu obiektywu, radośnie się uśmiechają i jeszcze do niej machają! Niech Was to jednak nie zmyli. Potem wcale nie jest tak radośnie i uśmiech cora rzadziej gości na twarzach bohaterów, jak i naszych.
W trakcie seansu powiało mi trochę klimatem wiecznie psocących dzieci z Bullerbyn. Z drugiej strony zapachniało tęsknotą za dziecięcymi czasami, kiedy wszystko było takie proste (aczkolwiek niekoniecznie proste patrząc z perspektywy dziecka). Jeszcze z trzeciej oburzenie wywoływało panujące na ekranie okrucieństwo, na które nikt nie reagował. Nie wiem jak Wy, ale ja Absolutnie prawdziwą miłość kupuję - z calym jej dziecięcym dramatem, słodką, niewinną miłością, ciętym językiem Anne, perfidnymi fotomontażami, beztroskimi latami, kiedy wyznacznikiem wszystkiego wydawała się być ustalona przez rodziców godzina powrotu do domu i upiorną historią w tle. Kupuję i tyle.
![]() |
http://montages.no/ |
W Absolutnie prawdziwej miłości główną bohaterką jest Anne, dziewczyna, jakich pełno można spotkać na podwórkowych trzepakach (a przynajmniej tam bym szukała jeszcze kilkanaście lat wstecz, teraz mam pewne wątpliwości co do wskazanej lokalizacji) - od dziewczęcych ubrań woli chłopięce bojówki i podarte dżinsy, zamiast różu lepiej czuje się w mniej słodkich kolorach, a i orłem w nauce nie jest. Jak sama siebie określa - jest dziwna i nigdy nie zrozumie, dlaczego w zabawach to chłopcy muszą być wikingami, a dziewczynki księżniczkami, a nie na odwrót. Można powiedzieć, że nasza Anne wszystko ma gdzieś - od nauki począwszy, a na uczuciach skończywszy. Ten stan rzeczy zmienia się wraz z pojawieniem się w klasie Anne nowego ucznia - niejakiego Jorgena. Mało tego, rodzina Jorgena wprowadza się do domu, który ma opinię nawiedzonego. Nie trzeba mówić, że Anne zakochuje w Jorgenie bez pamięci, a, jak oczywiście wiadomo, w imię miłości zrobi się wszystko. I tej zasady trzyma się Anne. Wszystkie chwyty dozwolone.
Co mogę powiedzieć o Absolutnie prawdziwej miłości? Na pewno, że jest to miły powiew świeżości w kinie familijnym. Słodką, dziecięcą miłość mamy tu okraszoną nutką dreszczyku w postaci opowieści o nawiedzonym domu, ciętym językiem głównej bohaterki i zarazem narratorki, która po mistrzowsku wprowadza nas w swój świat, przedstawiając w dość nietuzinkowy sposób każdego ze swoich kolegów. Nietuzinkowa jest tu też praca kamery - przedstawiane dzieci łamią zakaz niepatrzenia w kamerę. Ba! Kiedy znajdą się w zasięgu obiektywu, radośnie się uśmiechają i jeszcze do niej machają! Niech Was to jednak nie zmyli. Potem wcale nie jest tak radośnie i uśmiech cora rzadziej gości na twarzach bohaterów, jak i naszych.
W trakcie seansu powiało mi trochę klimatem wiecznie psocących dzieci z Bullerbyn. Z drugiej strony zapachniało tęsknotą za dziecięcymi czasami, kiedy wszystko było takie proste (aczkolwiek niekoniecznie proste patrząc z perspektywy dziecka). Jeszcze z trzeciej oburzenie wywoływało panujące na ekranie okrucieństwo, na które nikt nie reagował. Nie wiem jak Wy, ale ja Absolutnie prawdziwą miłość kupuję - z calym jej dziecięcym dramatem, słodką, niewinną miłością, ciętym językiem Anne, perfidnymi fotomontażami, beztroskimi latami, kiedy wyznacznikiem wszystkiego wydawała się być ustalona przez rodziców godzina powrotu do domu i upiorną historią w tle. Kupuję i tyle.
Komentarze
Prześlij komentarz