Piosenka jest jednym z tych filmów, które obejrzałam tylko i wyłącznie dlatego, że był pod ręką. Zbyt wiele od niego nie wymagałam. Miał jedynie spełniać wymogi typowego romansidła, przy którym będę mogła się doskonale zrelaksować po ciężkim dniu w pracy. W trakcie seansu okazało się jednak, że Piosenka dorzuciła mi małe conieco w gratisie.
Piosenka jest historią pewnego muzyka - Jeda Kinga, któremu nie wiedzie się na polu zawodowym, a jedyne z czego jest znany to fakt, że jest synem słynnego Davida Kinga. Bohater nasz jednak (jak to zresztą często bywa) zaczyna odnosić sukcesy w sferze uczuciowej. Jego związek rozwija się i z powodzeniem zalicza kolejne etapy znajomości. Oczywiście zgodnie z zasadą, że nic nie trwa wiecznie, również i nad sielskim życiem Jeda zawisają czarne chmury. A nadchodzą one wraz z pewną piosenką, którą Jed wbija się na wielkie sceny muzyczne oraz z niejaką Shelby Bale, która dołącza do jego zespołu na trasie koncertowej.
Cóż. Powiem szczerze, że fabuła nie należy do oryginalnych. Wręcz przeciwnie. Jest jedną z tych, które oglądało się już w różnych odsłonach miliard razy. Co za tym idzie, historia, jaką opowiada nam w swoim filmie Richard Ramsey, jest do bólu przewidywalna. Wiemy, że Jed podąży taką, a nie inną drogą. Wiemy, co się stanie, kiedy na scenę wkracza Shelby i wiemy, jak to się wszystko skończy...
A czy jest zatem coś, czego nie wiemy i co nas zaskakuje? Owszem. Jest kilka (w zasadzie to dwie) rzeczy, które wywołały na mnie zaskakująco pozytywne wrażenie. Pierwszą jest (znów się powtórzę, ale słowo to pasuje tutaj jak ulał) zaskakująco dobra muzyka. Wydawało mi się, że cały film będzie jedną wielką składanką piosenek country. A tu niespodzianka, bo nie samym country Piosenka żyje. Połączenie rockowych piosenek z utworami country doprawione nutką starych hitów było bardzo udane i przyjemne dla ucha. Drugim pozytywnym zaskoczeniem było wplecenie w opowieść elementów duchowych - jakby nie patrzeć przez cały film cytowane są fragmenty Biblii, a samą postać Jeda wzorowano chyba na postaci króla Salomona. Nawet z wyglądu są do siebie podobni. Sam film reklamowany jest także jako oparty na Pieśni nad pieśniami. Czy wyszło to filmowi na dobre? Mam co do tego mieszane uczucia, jednak sama próba wplecenia w całą tą historię religii zasługuje na uznanie, bo nieczęsto można takie zabiegi spotkać we współczesnym kinie.
Piosenka w końcowym rozrachunku wypada bardzo przeciętnie. Są w tym filmie elementy, które (udane czy nie) zasługują na pochwałę - jak muzyka i połączenie nowoczesnej historii z religią. Z drugiej strony mamy oklepaną, bardzo mocno przewidywalną historię, którą ogląda się bez wypieków na twarzy, a wręcz ze znudzeniem powtarzając sobie jak mantrę "ale to już było". Męczyły sztywne postaci, które nijak nie potrafiły zdobyć mojej sympatii. Mistrzem w tej kategorii był aktor wcielający się w Jeda, do którego poziom mojej irytacji wzrastał wprost proporcjonalnie do jego zarostu. No i zakończenie, które było tak banalne i oczywiste, że aż żałosne... Wszystko to pozostawiło po sobie ogromny niesmak i mocno zaniżyło Piosence ocenę.
Ostatecznie oceniam film jako mocno przeciętny (z zaznaczeniem, że chodzi o tą gorszą przeciętność) i raczej nie polecam.
![]() |
http://www.impawards.com/ |
Cóż. Powiem szczerze, że fabuła nie należy do oryginalnych. Wręcz przeciwnie. Jest jedną z tych, które oglądało się już w różnych odsłonach miliard razy. Co za tym idzie, historia, jaką opowiada nam w swoim filmie Richard Ramsey, jest do bólu przewidywalna. Wiemy, że Jed podąży taką, a nie inną drogą. Wiemy, co się stanie, kiedy na scenę wkracza Shelby i wiemy, jak to się wszystko skończy...
A czy jest zatem coś, czego nie wiemy i co nas zaskakuje? Owszem. Jest kilka (w zasadzie to dwie) rzeczy, które wywołały na mnie zaskakująco pozytywne wrażenie. Pierwszą jest (znów się powtórzę, ale słowo to pasuje tutaj jak ulał) zaskakująco dobra muzyka. Wydawało mi się, że cały film będzie jedną wielką składanką piosenek country. A tu niespodzianka, bo nie samym country Piosenka żyje. Połączenie rockowych piosenek z utworami country doprawione nutką starych hitów było bardzo udane i przyjemne dla ucha. Drugim pozytywnym zaskoczeniem było wplecenie w opowieść elementów duchowych - jakby nie patrzeć przez cały film cytowane są fragmenty Biblii, a samą postać Jeda wzorowano chyba na postaci króla Salomona. Nawet z wyglądu są do siebie podobni. Sam film reklamowany jest także jako oparty na Pieśni nad pieśniami. Czy wyszło to filmowi na dobre? Mam co do tego mieszane uczucia, jednak sama próba wplecenia w całą tą historię religii zasługuje na uznanie, bo nieczęsto można takie zabiegi spotkać we współczesnym kinie.
Piosenka w końcowym rozrachunku wypada bardzo przeciętnie. Są w tym filmie elementy, które (udane czy nie) zasługują na pochwałę - jak muzyka i połączenie nowoczesnej historii z religią. Z drugiej strony mamy oklepaną, bardzo mocno przewidywalną historię, którą ogląda się bez wypieków na twarzy, a wręcz ze znudzeniem powtarzając sobie jak mantrę "ale to już było". Męczyły sztywne postaci, które nijak nie potrafiły zdobyć mojej sympatii. Mistrzem w tej kategorii był aktor wcielający się w Jeda, do którego poziom mojej irytacji wzrastał wprost proporcjonalnie do jego zarostu. No i zakończenie, które było tak banalne i oczywiste, że aż żałosne... Wszystko to pozostawiło po sobie ogromny niesmak i mocno zaniżyło Piosence ocenę.
Ostatecznie oceniam film jako mocno przeciętny (z zaznaczeniem, że chodzi o tą gorszą przeciętność) i raczej nie polecam.
Komentarze
Prześlij komentarz