Kolejnym serialem, o ile dobrze pamiętam to chyba trzecim, jaki dostąpi wątpliwego zaszczytu bycia przedmiotem rozprawy w poniższym poście, jest seria The Walking Dead, czyli w polskim tłumaczeniu (które jak zwykle mi nie podchodzi) Żywe trupy. Po tą pozycję sięgnęłam zachęcona licznymi pozytywnymi opiniami oraz za wręcz namolnymi namowami znajomej, która w serialu o zombiakach jest wprost zakochana. Oglądać zaczęłam z M. Do, jak do tej pory, ostatniego sezonu, dotrwałam jedynie ja. A i to przyszło mi z bólem. Uwaga! Bez spoilerów się nie obejdzie!
Nie czytałam i nie zamierzam czytać komiksu, na podstawie którego został stworzony serial, więc nie będę oceniała zgodności z oryginałem, aczkolwiek słyszałam, że z tą jest bardzo mizernie. Subiektywnej ocenie poddaję jedynie wytwór pana Franka Darabonta. Cóż zatem tutaj mamy? Zaczyna się bardzo zachęcająco. Ba, zaczyna się bardzo znajomo! Pierwsze minuty pierwszego odcinka Walking Dead'a to przecież wypisz wymaluj wstęp z filmu 28 dni później! Szpital, pacjent, przebudzenie, wędrówki po pustych szpitalnych korytarzach i wyludnionym mieście. Darabont nie wykazał się w tym względzie dużą oryginalnością. Jednak pomijając skopiowany wstęp, serial zaczyna się bardzo obiecująco. Jest uczucie beznadziei, jest wielka niewiadoma w jaki sposób tak naprawdę to się stało, jest walka o przetrwanie, jest specyficzna atmosfera produkcji i jest w końcu najważniejsze - realizm (chociaż potem będzie akurat z tym punktem krucho)! Przyznam, że po kilku pierwszych odcinkach byłam bardzo pozytywnie nastawiona do całego uniwersum Żywych trupów, a sam serial wciągnął mnie do tego stopnia, że pierwszy sezon pochłonęłam praktycznie za jednym podejściem.
Niestety znów stara zasada, że wszystko co dobre szybko się kończy i tutaj dała o sobie znać. Okazało się bowiem, że Walking Dead ma jeden poważny problem. Nie da się w nim polubić żadnej postaci, ponieważ to wiąże się z ryzykiem szybkiego uśmiercenia naszego ulubieńca, a część głównych postaci jest po prostu wkurzająca (Carl, Lori, Shane,...). Po uśmierceniu którejś z kolei osoby (i rozpoczęciu bezsensownego wątku z Gubernatorem w roli głównego antagonisty), której razem z M. kibicowaliśmy, mąż powiedział serialowi "nie" i na placu boju pozostałam tylko ja. Cóż, wcale mu się nie dziwię i z perspektywy ogromnej ilości czasu, jaką poświęciłam na dobrnięcie do końca piątej serii, żałuję, że tego "nie" nie powiedziałam wtedy razem z nim. Wtedy jednak stwierdziłam, że dam serialowi szansę się rozwinąć i brnęłam dalej.
A im dalej, tym było gorzej. Żegnałam kolejnych ulubieńców (Dale, Beth, T-Dog, Bob, Andrea, Tyreese, Milton, Noah, jednak czara goryczy zaczęła się przelewać już przy biednym Hershelu), coraz bardziej zmuszałam się do włączenia kolejnego odcinka. Specyficzny nastrój produkcji i realizm zaczęły znikać gdzieś po drodze. Zamiast próby stworzenia stabilnej osady nasi mądrzy bohaterowie wdawali się w kolejne konflikty i tracili kolejnych ludzi. Ogólny chaos i brak większego celu przyświecającego wędrującej grupie Ricka Grimes'a sprawiły, że emocje, które wyzwalały we mnie kolejne odcinki były coraz mniejsze, aż w końcu serial stał mi się całkowicie obojętny. Na etapie akcji z Sanktuarium byłam bardzo bliska rzucenia tego wszystkiego w diabły. Do tej pory nie wiem, czemu tego nie zrobiłam. Wydaje mi się, że kierowała mną już wtedy chęć dobrnięcia do końca, skoro już i tak poświęciłam tej produkcji tyle czasu.
W końcu jednak nadszedł sezon piąty. Usiadłam do niego z ogromnym bólem. Znowu przeżywałam te same katusze, co przy dwóch wcześniejszych sezonach. Znowu zastanawiałam się, po co to wszystko. Aż nadszedł finał, który sprawił, że jeszcze bardziej znienawidziłam ten serial, jednak z dość zaskakującego powodu. Znienawidziłam go, ponieważ... sprawił, że zaczęłam się zastanawiać czy przypadkiem nie obejrzeć też jednak sezonu szóstego.
Teraz jednak, kilka dni po obejrzeniu ostatniego odcinka piątej serii, stwierdzam, że po kolejne sezony Żywych trupów już nie sięgnę. Jeden dobry odcinek na kilka sezonów absolutnej miernoty to za mało, aby utrzymać widza (a bynajmniej mnie) przed ekranem telewizora (w tym przypadku komputera, ale mniejsza o większość). Szczerze żałuję, że poświęciłam tyle czasu na ten dziwaczny twór. A czy polecam? Nie. Chyba że lubicie oglądać produkcje, w których cały sezon leży i kwiczy, a finał jest na tyle dobry, że zmusza Was do obejrzenia kolejnego sezonu (ja tak właśnie miałam). Jednak nawet mimo zaskakująco dobremu zakończeniu ostatniego sezonu - nie polecam. Do szóstej serii na pewno nie zasiądę.
I tylko Hershela żal.
![]() |
http://www.impawards.com/ |
Niestety znów stara zasada, że wszystko co dobre szybko się kończy i tutaj dała o sobie znać. Okazało się bowiem, że Walking Dead ma jeden poważny problem. Nie da się w nim polubić żadnej postaci, ponieważ to wiąże się z ryzykiem szybkiego uśmiercenia naszego ulubieńca, a część głównych postaci jest po prostu wkurzająca (Carl, Lori, Shane,...). Po uśmierceniu którejś z kolei osoby (i rozpoczęciu bezsensownego wątku z Gubernatorem w roli głównego antagonisty), której razem z M. kibicowaliśmy, mąż powiedział serialowi "nie" i na placu boju pozostałam tylko ja. Cóż, wcale mu się nie dziwię i z perspektywy ogromnej ilości czasu, jaką poświęciłam na dobrnięcie do końca piątej serii, żałuję, że tego "nie" nie powiedziałam wtedy razem z nim. Wtedy jednak stwierdziłam, że dam serialowi szansę się rozwinąć i brnęłam dalej.
A im dalej, tym było gorzej. Żegnałam kolejnych ulubieńców (Dale, Beth, T-Dog, Bob, Andrea, Tyreese, Milton, Noah, jednak czara goryczy zaczęła się przelewać już przy biednym Hershelu), coraz bardziej zmuszałam się do włączenia kolejnego odcinka. Specyficzny nastrój produkcji i realizm zaczęły znikać gdzieś po drodze. Zamiast próby stworzenia stabilnej osady nasi mądrzy bohaterowie wdawali się w kolejne konflikty i tracili kolejnych ludzi. Ogólny chaos i brak większego celu przyświecającego wędrującej grupie Ricka Grimes'a sprawiły, że emocje, które wyzwalały we mnie kolejne odcinki były coraz mniejsze, aż w końcu serial stał mi się całkowicie obojętny. Na etapie akcji z Sanktuarium byłam bardzo bliska rzucenia tego wszystkiego w diabły. Do tej pory nie wiem, czemu tego nie zrobiłam. Wydaje mi się, że kierowała mną już wtedy chęć dobrnięcia do końca, skoro już i tak poświęciłam tej produkcji tyle czasu.
W końcu jednak nadszedł sezon piąty. Usiadłam do niego z ogromnym bólem. Znowu przeżywałam te same katusze, co przy dwóch wcześniejszych sezonach. Znowu zastanawiałam się, po co to wszystko. Aż nadszedł finał, który sprawił, że jeszcze bardziej znienawidziłam ten serial, jednak z dość zaskakującego powodu. Znienawidziłam go, ponieważ... sprawił, że zaczęłam się zastanawiać czy przypadkiem nie obejrzeć też jednak sezonu szóstego.
Teraz jednak, kilka dni po obejrzeniu ostatniego odcinka piątej serii, stwierdzam, że po kolejne sezony Żywych trupów już nie sięgnę. Jeden dobry odcinek na kilka sezonów absolutnej miernoty to za mało, aby utrzymać widza (a bynajmniej mnie) przed ekranem telewizora (w tym przypadku komputera, ale mniejsza o większość). Szczerze żałuję, że poświęciłam tyle czasu na ten dziwaczny twór. A czy polecam? Nie. Chyba że lubicie oglądać produkcje, w których cały sezon leży i kwiczy, a finał jest na tyle dobry, że zmusza Was do obejrzenia kolejnego sezonu (ja tak właśnie miałam). Jednak nawet mimo zaskakująco dobremu zakończeniu ostatniego sezonu - nie polecam. Do szóstej serii na pewno nie zasiądę.
I tylko Hershela żal.
Komentarze
Prześlij komentarz