Do obejrzenia Zniewolonego skusiłam się, nie ukrywam, po przeczytaniu wyników tegorocznego rozdania Oscarów. Wygrane w trzech kategoriach robią wrażenie. Wrażenie tym większe, że nie były to byle jakie kategorie. Najlepszy film, najlepszy scenariusz, najlepsza aktorka drugoplanowa. Historia oparta na faktach. Wszystko to sprawiało, że miałam wrażenie, że zabieram się za coś, o czym powinnam wypowiadać się w samych "ochach" i "achach".
Do seansu zasiadłam nastawiona bardzo optymistycznie. Jednak moje nastawienie zmieniało się z każdą kolejną minutą filmu. Kolejne upływające sekundy filmu Steve'a McQueena sprawiały, że zaczęłam się zastanawiać nad tym czy przypadkiem nie darować sobie tej produkcji i nie włączyć czegoś innego. Zmusiłam się jednak do obejrzenia tego dzieła do końca. Teraz natomiast nastał czas na jego ocenę i napisanie o nim kilku słów co nie będzie proste, gdyż w głowie mam tylko jeden wielki bałagan myślowy.
Generalnie rzecz biorąc film mi się nie spodobał. Zniewolony okazał się być bowiem produkcją z gatunku takich, których po prostu nie lubię oglądać. Niewolnictwo czy też uprzedzenia rasowe nie są tematami, które są jakoś szczególnie bliskie mojemu sercu, a sama historia, mimo iż oparta na prawdziwych wydarzeniach, nie powaliła mnie na kolana. Efekt był taki, że po zakończonym seansie byłam mocno zawiedziona, bowiem po filmie nagrodzonym Oscarem spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Zniewolony powinien mną wstrząsnąć, wbić w fotel i sprawić, że przez długie minuty nie będę mogła wydobyć z siebie ani słowa próbując ochłonąć po wrażeniach, jakich dostarczył mi obejrzany właśnie film - tego oczekiwałam. W zamian otrzymałam natomiast nudną, przydługą i rozmemłaną opowieść, przez którą ciężko mi było przebrnąć. Gdybym to ja miała rozdawać Oscary to statuetki na pewno nie powędrowałyby do Zniewolonego, ponieważ jedyną rzeczą, jaka mi się w całej tej produkcji podobała, były zdjęcia.
Czytałam wiele opinii mówiących, że od jakiegoś czasu Oscary są kolejnym elementem politycznej układanki, a statuetka dla Zniewolonego jest tego przykładem. Że te wygrane to swego rodzaju zadośćuczynienie za niezbyt chwalebne czasy w historii USA. I w sumie ciężko się z tym nie zgodzić. A jedyny konstruktywny wniosek, jaki z seansu Zniewolonego mogę wyciągnąć to żeby podczas wybierania filmu do obejrzenia już nigdy nie sugerować się wynikami Oscarowej Nocy .
![]() |
http://impawards.com/ |
Generalnie rzecz biorąc film mi się nie spodobał. Zniewolony okazał się być bowiem produkcją z gatunku takich, których po prostu nie lubię oglądać. Niewolnictwo czy też uprzedzenia rasowe nie są tematami, które są jakoś szczególnie bliskie mojemu sercu, a sama historia, mimo iż oparta na prawdziwych wydarzeniach, nie powaliła mnie na kolana. Efekt był taki, że po zakończonym seansie byłam mocno zawiedziona, bowiem po filmie nagrodzonym Oscarem spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Zniewolony powinien mną wstrząsnąć, wbić w fotel i sprawić, że przez długie minuty nie będę mogła wydobyć z siebie ani słowa próbując ochłonąć po wrażeniach, jakich dostarczył mi obejrzany właśnie film - tego oczekiwałam. W zamian otrzymałam natomiast nudną, przydługą i rozmemłaną opowieść, przez którą ciężko mi było przebrnąć. Gdybym to ja miała rozdawać Oscary to statuetki na pewno nie powędrowałyby do Zniewolonego, ponieważ jedyną rzeczą, jaka mi się w całej tej produkcji podobała, były zdjęcia.
Czytałam wiele opinii mówiących, że od jakiegoś czasu Oscary są kolejnym elementem politycznej układanki, a statuetka dla Zniewolonego jest tego przykładem. Że te wygrane to swego rodzaju zadośćuczynienie za niezbyt chwalebne czasy w historii USA. I w sumie ciężko się z tym nie zgodzić. A jedyny konstruktywny wniosek, jaki z seansu Zniewolonego mogę wyciągnąć to żeby podczas wybierania filmu do obejrzenia już nigdy nie sugerować się wynikami Oscarowej Nocy .
Komentarze
Prześlij komentarz