Tyle nominacji do Oscara, a ja jeszcze nie widziałam Birdmana? Źle, bardzo źle. Ale już się poprawiłam. Tylko jest jedno ale - ocena, jaką postawiłam najnowszemu dziełu Alejandro Inarritu wcale się nie pokrywa z niebotyczną ilością pozytywnych recenzji, jakie do tej pory na temat Birdmana czytałam. Czyżby powtórka z rozczarowania wynikami zeszłorocznych Oscarami i przesadzonym zachwytem nad Zniewolonym?
W teorii Birdman ma wszystko to, co jest potrzebne, żeby zapisać się w mojej pamięci jako rewelacyjny obraz. Obsadę z wielkimi nazwiskami - Norton, Keaton i Watts, dobry scenariusz i fantastyczny pomysł na wymierzenie policzka dzisiejszemu pojęciu sztuki. Niestety w ogólnym rozrachunku Birdman dostaje ode mnie bardzo słabą notę, bo okazuje się, że czasem nagromadzenie zbyt wielu dobrych pomysłów daje wprost przeciwne rezultaty.
Nie czepiam się aktorstwa, bo tu zasłużenie należą się Keatonowi, Galifianakisowi i szczególnie Nortonowi, same ochy i achy. Keaton w roli Riggana-samego Keatona, który próbuje się pozbyć metki filmowego Birdmana-Batmana bardzo dobra i jakże prawdziwa jeśli chodzi o same losy kariery aktorskiej Michaela. I Norton, który etykietki superbohatera Hulka już się dawno pozbył w roli swego rodzaju "cichego" mentora, drogowskazu dla Riggana. Tu nominacje są jak najbardziej zasłużone. Odniesienia do kondycji dzisiejszego kina jak najbardziej słuszne i trafione. Prawdą jest, że obecnie sukces filmu często buduje się na opinii jednej osoby. Negatywny komentarz krytyka jest bardziej miarodajny niż setki pozytywnych opinii zwykłych widzów i na odwrót. Bardziej obchodzi nas wszechobecny seks, golizna i inne mniej lub bardziej pikantne szczegóły z życia aktorów niż prawdziwa sztuka (pamiętacie scenę wywiadu z początków Birdmana, gdzie dziennikarkę najbardziej interesują losy pewnej spermy? - jak dla mnie wypisz wymaluj sytuacja, jaką mamy dzisiaj). Mierzenie kunsztu aktorskiego poprzez fejsbukowe fanpejdże, kiczowate filmiki na jutubie czy nic nie znaczące wpisy na twitterze i ilość osób obserwujących, a nie kolejne role. Receptą na sukces wydaje się być metoda wyjdź w samych gaciach na ulicę, nakręć to czymkolwiek i wrzuć w sieć. Następnego dnia będziesz sławny. Mocna i bolesna prawda.
Niestety cała reszta to po prostu przerost formy nad treścią. Długie ujęcia, które miały być atutem filmu wcale nim nie są. Niby nowe w kinie, niby takie świeże, ale... No właśnie, ale... Ja byłam nimi bardziej zmęczona niż zaintrygowana. Te ciągłe zbliżenia kamery, wędrówki ciasnymi korytarzami teatru - brakuje w tym wszystkim dynamiki wskutek czego w pewnym momencie sposób filmowania zaczyna po prostu nudzić. Także dialogi i ciągłe odniesienia do seksu przestają być zabawne, a zaczynają denerwować swą, może i celową, płytkością. Klimat filmu jest mocno depresyjny, co też uważam za minus. Moja psychika umęczyła się tym nastrojem niemiłosiernie, a momentami miałam wrażenie, że nawet najbardziej optymistyczna osoba po seansie Birdmana dostanie doła. No i na koniec muzyka. Niezbyt przepadam za perkusją, ale np. w Whiplashu wcale mnie ona nie drażniła, a wręcz momentami fascynowała. A tu? Istna katorga dla uszu.
Mam wrażenie, że z sukcesem Birdmana jest tak, jak w filmie przedstawił to Inarritu. Na pozytywnym odbiorze zaważyła opinia jakiegoś krytyka, a potem budowanie kolejnych sukcesów poszło już z górki. Niestety mój gust wyraźnie różni się od gustu owego krytyka i dlatego nie uważam Birdmana za rewelacyjny film. Może i jest w nim dużo prawdy, tu nie przeczę, ba! nawet bardzo mocno się zgadzam. Jednak poza tą prawdą i aktorstwem nie potrafię znaleźć z Birdmanie niczego niesamowitego. Film wydaje się być zwykłym przerostem formy nad treścią. I wiem, że tym stwierdzeniem narażam się na ostrą krytykę, ale co mi tam. Moje zdanie i tak nie przeszkodzi Birdmanowi w zdobywaniu kolejnych nagród.
http://www.impawards.com/ |
Nie czepiam się aktorstwa, bo tu zasłużenie należą się Keatonowi, Galifianakisowi i szczególnie Nortonowi, same ochy i achy. Keaton w roli Riggana-samego Keatona, który próbuje się pozbyć metki filmowego Birdmana-Batmana bardzo dobra i jakże prawdziwa jeśli chodzi o same losy kariery aktorskiej Michaela. I Norton, który etykietki superbohatera Hulka już się dawno pozbył w roli swego rodzaju "cichego" mentora, drogowskazu dla Riggana. Tu nominacje są jak najbardziej zasłużone. Odniesienia do kondycji dzisiejszego kina jak najbardziej słuszne i trafione. Prawdą jest, że obecnie sukces filmu często buduje się na opinii jednej osoby. Negatywny komentarz krytyka jest bardziej miarodajny niż setki pozytywnych opinii zwykłych widzów i na odwrót. Bardziej obchodzi nas wszechobecny seks, golizna i inne mniej lub bardziej pikantne szczegóły z życia aktorów niż prawdziwa sztuka (pamiętacie scenę wywiadu z początków Birdmana, gdzie dziennikarkę najbardziej interesują losy pewnej spermy? - jak dla mnie wypisz wymaluj sytuacja, jaką mamy dzisiaj). Mierzenie kunsztu aktorskiego poprzez fejsbukowe fanpejdże, kiczowate filmiki na jutubie czy nic nie znaczące wpisy na twitterze i ilość osób obserwujących, a nie kolejne role. Receptą na sukces wydaje się być metoda wyjdź w samych gaciach na ulicę, nakręć to czymkolwiek i wrzuć w sieć. Następnego dnia będziesz sławny. Mocna i bolesna prawda.
Niestety cała reszta to po prostu przerost formy nad treścią. Długie ujęcia, które miały być atutem filmu wcale nim nie są. Niby nowe w kinie, niby takie świeże, ale... No właśnie, ale... Ja byłam nimi bardziej zmęczona niż zaintrygowana. Te ciągłe zbliżenia kamery, wędrówki ciasnymi korytarzami teatru - brakuje w tym wszystkim dynamiki wskutek czego w pewnym momencie sposób filmowania zaczyna po prostu nudzić. Także dialogi i ciągłe odniesienia do seksu przestają być zabawne, a zaczynają denerwować swą, może i celową, płytkością. Klimat filmu jest mocno depresyjny, co też uważam za minus. Moja psychika umęczyła się tym nastrojem niemiłosiernie, a momentami miałam wrażenie, że nawet najbardziej optymistyczna osoba po seansie Birdmana dostanie doła. No i na koniec muzyka. Niezbyt przepadam za perkusją, ale np. w Whiplashu wcale mnie ona nie drażniła, a wręcz momentami fascynowała. A tu? Istna katorga dla uszu.
Mam wrażenie, że z sukcesem Birdmana jest tak, jak w filmie przedstawił to Inarritu. Na pozytywnym odbiorze zaważyła opinia jakiegoś krytyka, a potem budowanie kolejnych sukcesów poszło już z górki. Niestety mój gust wyraźnie różni się od gustu owego krytyka i dlatego nie uważam Birdmana za rewelacyjny film. Może i jest w nim dużo prawdy, tu nie przeczę, ba! nawet bardzo mocno się zgadzam. Jednak poza tą prawdą i aktorstwem nie potrafię znaleźć z Birdmanie niczego niesamowitego. Film wydaje się być zwykłym przerostem formy nad treścią. I wiem, że tym stwierdzeniem narażam się na ostrą krytykę, ale co mi tam. Moje zdanie i tak nie przeszkodzi Birdmanowi w zdobywaniu kolejnych nagród.
Komentarze
Prześlij komentarz