Boyhood to ostatni z nominowanych do Oscara film na mojej liście obrazów do obejrzenia. Zresztą pewnie nie byłabym nim w ogóle zainteresowana, gdyby nie same superlatywy, w jakich wyrażają się o dziele Richarda Linklatera dosłownie wszyscy. Zaopatrzeni w dobrej jakości kopię filmu (znalezioną online), pełną miskę orzeszków do pogryzania w trakcie seansu oraz dużo wolnego czasu z racji długości obrazu zasiedliśmy przed ekranem telewizora.
Już od pierwszych minut zauważyliśmy, że Boyhood jest filmem innym. Na próżno szukać w nim zawiłej fabuły czy spektakularnych efektów specjalnych. Nie ma w nim żadnych fajerwerków, pościgów czy strzelanin, a tempo i nastrój obrazu Linklatera moglibyśmy porównać do spokojnej tafli jeziora podczas bezwietrznej pogody. A nawet mimo iż jest to film o dorastaniu jednego konkretnego dzieciaka, to brak tu też jakiejś głębszej analizy psychologicznej. Główny bohater mało mówi, a jeśli już coś mówi to po to, aby wykręcić się od rozmowy a nie wnieść do niej coś konstruktywnego. I co z tym wszystkim zrobić?
Cóż... życie Masona jakoś nas nie porwało. Owszem, doceniamy ambicję reżysera co do formy i sposobu kręcenia filmu. Tworzenie jakiejś produkcji przez taki szmat czasu pewnie wielu wydałoby się bezsensowne i pewnie wielu porzuciłoby projekt gdzieś w połowie. Tym większe zatem oklaski dla Linklatera i całej ekipy za doprowadzenie tego wszystkiego do końca. Niestety, mimo całego podziwu dla reżysera za to, że mu się chciało, nie zmienia to faktu, że Boyhood jako gotowa całość wcale nie jest dziełem rewelacyjnym. Jest to po prostu zlepek różnych, mniej lub bardziej ciekawych, scen z życia młodego człowieka. Coś w rodzaju luźno skleconych filmów rodzinnych, w których kręceniu tak lubują się mieszkańcy USA. Takie taśmy rodzinne są jednak bezcenne tylko dla uwiecznionej na nich rodziny (tudzież, jeśli osoba z owych taśm stanie się sławna, również dla późniejszych pokoleń) - postronne osoby w trakcie ich oglądania będą ziewać z nudów.
I tak też było w naszym przypadku. Rozwleczone do granic możliwości dorastanie Masona wywołało u nas jedynie ogromne znudzenie. Mieliśmy wrażenie, że przez prawie trzy godziny nie obejrzeliśmy dosłownie nic, co by w jakikolwiek sposób wpłynęło na nasz światopogląd czy zmusiło do myślenia. Oj, wprowadziłabym w błąd - myślenie nawet się momentami załączało, ale było to bardziej na zasadzie "wyłączyć już ten film czy jednak obejrzeć do końca?". Patrząc z perspektywy czasu, mogliśmy Boyhooda wyłączyć, zaoszczędzić sobie dalszych męczarni i zrobić przez ten pozostały czas tyle fajnych rzeczy...
Plus za piosenkę Family of the Year - "Hero" i epizod z profesorem pijaczkiem. Poza tym jedno wielkie rozczarowanie. Nie polecam.
A wyścigu po Oscara stawiam na Grand Budapest Hotel.
http://www.impawards.com/ |
Cóż... życie Masona jakoś nas nie porwało. Owszem, doceniamy ambicję reżysera co do formy i sposobu kręcenia filmu. Tworzenie jakiejś produkcji przez taki szmat czasu pewnie wielu wydałoby się bezsensowne i pewnie wielu porzuciłoby projekt gdzieś w połowie. Tym większe zatem oklaski dla Linklatera i całej ekipy za doprowadzenie tego wszystkiego do końca. Niestety, mimo całego podziwu dla reżysera za to, że mu się chciało, nie zmienia to faktu, że Boyhood jako gotowa całość wcale nie jest dziełem rewelacyjnym. Jest to po prostu zlepek różnych, mniej lub bardziej ciekawych, scen z życia młodego człowieka. Coś w rodzaju luźno skleconych filmów rodzinnych, w których kręceniu tak lubują się mieszkańcy USA. Takie taśmy rodzinne są jednak bezcenne tylko dla uwiecznionej na nich rodziny (tudzież, jeśli osoba z owych taśm stanie się sławna, również dla późniejszych pokoleń) - postronne osoby w trakcie ich oglądania będą ziewać z nudów.
I tak też było w naszym przypadku. Rozwleczone do granic możliwości dorastanie Masona wywołało u nas jedynie ogromne znudzenie. Mieliśmy wrażenie, że przez prawie trzy godziny nie obejrzeliśmy dosłownie nic, co by w jakikolwiek sposób wpłynęło na nasz światopogląd czy zmusiło do myślenia. Oj, wprowadziłabym w błąd - myślenie nawet się momentami załączało, ale było to bardziej na zasadzie "wyłączyć już ten film czy jednak obejrzeć do końca?". Patrząc z perspektywy czasu, mogliśmy Boyhooda wyłączyć, zaoszczędzić sobie dalszych męczarni i zrobić przez ten pozostały czas tyle fajnych rzeczy...
Plus za piosenkę Family of the Year - "Hero" i epizod z profesorem pijaczkiem. Poza tym jedno wielkie rozczarowanie. Nie polecam.
A wyścigu po Oscara stawiam na Grand Budapest Hotel.
Komentarze
Prześlij komentarz