Kolejny po recenzowanym niedawno Birdmanie kandydat do najważniejszego Oscara. Kolejny, nad którym rozpływają się wszyscy. Kolejny, który zdobywa nagrody za nagrodami. Jednak jakże inne są moje odczucia po zakończeniu seansu w porównaniu do tych, które wywołał Birdman!
Kiedy oglądałam zmagania Milesa Tellera z pałeczkami i jego próby zaimponowania wymagającemu J.K. Simmonsowi od razu pojawili się w mojej głowie poczciwy Clement Mathieu i niesforny Pierre Morhange. Nie mogę więc nie wspomnieć przy ocenianiu Whiplasha o filmie, który oglądałam kilka lat temu, a który też traktował o relacjach nauczyciel muzyki-uzdolniony uczeń. Który też podbił moje serce. Ale na tematyce i udanym podbiciu mojego serca podobieństwa obrazu Damiena Chazelle do Pana od muzyki się kończą, więc i nie ma większego sensu porównywać tych filmów. Widzę za to sens w porównywaniu Whiplasha z Birdmanem, bo to te dwa tytuły najczęściej przeplatają się w oscarowych typowaniach (aby poczytać o Birdmanie odsyłam do poświęconej mu recenzji).
Tak jak i w Birdmanie, są w Whiplashu rzeczy, które mi się nie spodobały. Po pierwsze zrobienie z muzyki czegoś w rodzaju sportu. Liczy się tylko odpowiednie tempo i technika. Nie potrafisz tego, nie ma dla ciebie miejsca wśród najlepszych. O jazzie mówi się, że bardziej niż stylem muzycznym jest on formą interpretacji. Gdzie w tym całym technicznym waleniu w perkusję własna interpretacja? Gdzie w tej muzyce jest sam muzyk? I gdzie jest pasja? Przecież Andrew, po opuszczeniu szkoły, całkowicie odcina się od muzyki. Jego ukochana perkusja idzie w odstawkę. Każdy, kto posiada jakąkolwiek pasję, wie, że swoich miłości się tak po prostu nie porzuca. Poza tym - taki nauczyciel jak Fletcher, z wszystkimi swoimi kontrowersyjnymi metodami nauczania, raczej nie piastowałby długo stołka w renomowanej szkole muzycznej. No i czy pozwoliłby sobie na publiczne zniszczenie ucznia przed najważniejszymi osobami w branży muzycznej? Nie. Przecież zszargałby tym samym swoją reputację. A czy droga na szczyt wiedzie tak, jak zostało to ukazane w filmie? Przez pot, krew i łzy, a terror i nękanie psychiczne są tylko niezbędnymi środkami potrzebnymi do zrealizowania postawionych sobie celów? W mojej opinii, nie. A, jest jeszcze ta scena ze spieszeniem się na koncert. Seriously?
Prawdą jest, że w obu tych obrazach najlepsze jest aktorstwo. Miles Teller, który wcześniej znany mi był z drobnych rólek w mniej lub bardziej ambitnych filmach dla młodzieży, rolą Andrew zdobywa moje uznanie. Uznanie tym większe, kiedy okazuje się, że w wielu scenach oglądamy jego własne umiejętności muzyczne. Jednak rola Tellera blednie przy J.K. Simmonsie. Simmons, który wciela się w rolę surowego Fletchera wprost zachwyca. Zachwyca to w sumie mało powiedziane. Kiedy trzeba potrafiący się przymilać, kiedy trzeba wymagający, czasem doskonały kumpel, z którym można wypić piwo w pubie, a czasem zatroskany losem swoich uczniów nauczyciel. W każdej z tych odsłon Simmons jest rewelacyjny. On po prostu kradnie ten film! Zdjęcia. O ile w Birdmanie zdjęcia mnie denerwowały, tak w Whiplashu wprost przeciwnie. Jak zrobić pełen dynamizmu film, w którym większość czasu uderza się w bębny? Ano właśnie tak. Kolejne zbliżenia wcale nie nudzą, a fascynują. Kamera pokazuje wszystko, każdą kroplę potu i krwi, każdą ranę na zmęczonych ciągłym graniem palcach. Jakby w myśl zasady pot, krew i łzy. Muzyka. Fanką perkusji nie jestem - kiedyś wspominałam. Jednak w Whiplashu perkusja zostaje przedstawiona tak, że skłaniam się ku tezie, że jest to naprawdę fantastyczny instrument. No i jakby nie patrzeć, muzyka w scenach, kiedy liczy się tylko ona, jest genialnie dobrana i dobrze wykonana. A fabuła? Może i jest w niej wiele nieścisłości i oderwanych od rzeczywistości scen, ale wciąga. Jeśli zapomni się o tych wszystkich zarzutach, to historia o tym, jak wiele jesteś w stanie poświęcić i zrobić, aby dostać się na szczyt, jest naprawdę dobra. No i wymowne zakończenie - tak krótkie i proste, a jednak tak w swej prostocie treściwe. Wybaczenie, pogodzenie się obu bohaterów, zdobycie uznania, szacunku. To wszystko w jednym spojrzeniu.
Wiele mogę zarzucić filmowi Damiena Chazelle. Z wieloma faktami się nie zgadzam. Gdzieś w połowie filmu mam ochotę rzucić krzesłem w filmowego Fletchera, aby dać upust swym emocjom i wyrazić tym samym swoją dezaprobatę. Jednak na samym końcu, kiedy na ekranie pojawia się czarne tło i zaczynają lecieć napisy końcowe, na mojej twarzy widnieje uśmiech. Uśmiech zadowolenia. Bo mimo wszystkich moich narzekań, Whiplash to był naprawdę dobry film.
http://www.impawards.com/ |
Tak jak i w Birdmanie, są w Whiplashu rzeczy, które mi się nie spodobały. Po pierwsze zrobienie z muzyki czegoś w rodzaju sportu. Liczy się tylko odpowiednie tempo i technika. Nie potrafisz tego, nie ma dla ciebie miejsca wśród najlepszych. O jazzie mówi się, że bardziej niż stylem muzycznym jest on formą interpretacji. Gdzie w tym całym technicznym waleniu w perkusję własna interpretacja? Gdzie w tej muzyce jest sam muzyk? I gdzie jest pasja? Przecież Andrew, po opuszczeniu szkoły, całkowicie odcina się od muzyki. Jego ukochana perkusja idzie w odstawkę. Każdy, kto posiada jakąkolwiek pasję, wie, że swoich miłości się tak po prostu nie porzuca. Poza tym - taki nauczyciel jak Fletcher, z wszystkimi swoimi kontrowersyjnymi metodami nauczania, raczej nie piastowałby długo stołka w renomowanej szkole muzycznej. No i czy pozwoliłby sobie na publiczne zniszczenie ucznia przed najważniejszymi osobami w branży muzycznej? Nie. Przecież zszargałby tym samym swoją reputację. A czy droga na szczyt wiedzie tak, jak zostało to ukazane w filmie? Przez pot, krew i łzy, a terror i nękanie psychiczne są tylko niezbędnymi środkami potrzebnymi do zrealizowania postawionych sobie celów? W mojej opinii, nie. A, jest jeszcze ta scena ze spieszeniem się na koncert. Seriously?
Prawdą jest, że w obu tych obrazach najlepsze jest aktorstwo. Miles Teller, który wcześniej znany mi był z drobnych rólek w mniej lub bardziej ambitnych filmach dla młodzieży, rolą Andrew zdobywa moje uznanie. Uznanie tym większe, kiedy okazuje się, że w wielu scenach oglądamy jego własne umiejętności muzyczne. Jednak rola Tellera blednie przy J.K. Simmonsie. Simmons, który wciela się w rolę surowego Fletchera wprost zachwyca. Zachwyca to w sumie mało powiedziane. Kiedy trzeba potrafiący się przymilać, kiedy trzeba wymagający, czasem doskonały kumpel, z którym można wypić piwo w pubie, a czasem zatroskany losem swoich uczniów nauczyciel. W każdej z tych odsłon Simmons jest rewelacyjny. On po prostu kradnie ten film! Zdjęcia. O ile w Birdmanie zdjęcia mnie denerwowały, tak w Whiplashu wprost przeciwnie. Jak zrobić pełen dynamizmu film, w którym większość czasu uderza się w bębny? Ano właśnie tak. Kolejne zbliżenia wcale nie nudzą, a fascynują. Kamera pokazuje wszystko, każdą kroplę potu i krwi, każdą ranę na zmęczonych ciągłym graniem palcach. Jakby w myśl zasady pot, krew i łzy. Muzyka. Fanką perkusji nie jestem - kiedyś wspominałam. Jednak w Whiplashu perkusja zostaje przedstawiona tak, że skłaniam się ku tezie, że jest to naprawdę fantastyczny instrument. No i jakby nie patrzeć, muzyka w scenach, kiedy liczy się tylko ona, jest genialnie dobrana i dobrze wykonana. A fabuła? Może i jest w niej wiele nieścisłości i oderwanych od rzeczywistości scen, ale wciąga. Jeśli zapomni się o tych wszystkich zarzutach, to historia o tym, jak wiele jesteś w stanie poświęcić i zrobić, aby dostać się na szczyt, jest naprawdę dobra. No i wymowne zakończenie - tak krótkie i proste, a jednak tak w swej prostocie treściwe. Wybaczenie, pogodzenie się obu bohaterów, zdobycie uznania, szacunku. To wszystko w jednym spojrzeniu.
Wiele mogę zarzucić filmowi Damiena Chazelle. Z wieloma faktami się nie zgadzam. Gdzieś w połowie filmu mam ochotę rzucić krzesłem w filmowego Fletchera, aby dać upust swym emocjom i wyrazić tym samym swoją dezaprobatę. Jednak na samym końcu, kiedy na ekranie pojawia się czarne tło i zaczynają lecieć napisy końcowe, na mojej twarzy widnieje uśmiech. Uśmiech zadowolenia. Bo mimo wszystkich moich narzekań, Whiplash to był naprawdę dobry film.
Komentarze
Prześlij komentarz