Teoria wszystkiego to przedostatni film z kategorii nominowanych za najlepszy obraz, który uznałam za wart obejrzenia (w planach mam jeszcze Boyhooda - Gra tajemnic i Selma nie zainteresowały mnie ani trochę). Stephen Hawking jest w końcu nietuzinkową postacią, którą jednak bardziej znam z powodu jego choroby, niż z dzieł czy teorii, które stworzył. Miałam zatem nadzieję, że film choć trochę wyjaśni mi fenomen brytyjskiego astrofizyka.
Fizyka niestety nie jest moim konikiem. Jedyne co z niej zapamiętałam to, poza kilkoma nazwiskami, wzór na prędkość V=s/t. Niewiele tego... Miałam wobec tego obawy, jak zrozumiem tą całą naukową gadaninę, którą pewnie Teoria wszystkiego będzie naszpikowana. Okazało się jednak, że powodu do obaw nie było, ponieważ film, mimo iż opowiada o genialnym naukowcu, to na sferze naukowej skupia się tylko przez chwilę. Tu też pojawiło się ogromne rozczarowanie. Bo, mimo całej mojej niechęci do nauk ścisłych, opowiadanie o jednej z najwybitniejszych postaci współczesnej nauki nie wspominając przy tym o jej dorobku naukowym, mija się po prostu z celem. James Marsh, pomijając sferę naukową, a skupiając się bardziej na żonie Hawkinga, stworzył tym samym obraz, który bez problemu można byłoby puścić w jedynkowym cyklu "okruchy życia".
Czuję ogromny niesmak spowodowany spłyceniem niesłychanie ciekawego tematu życia Hawkinga. Gdzie psychologia? Można przecież było skupić się bardziej na emocjach Stephena wywołanych chorobą - taka diagnoza postawiona w tak młodym wieku musiała wstrząsnąć nim nieco bardziej niż zostało to ukazane w filmie. Walka z chorobą? Jego kalectwo w Teorii wszystkiego jest tak różowe, że aż niemożliwe do uwierzenia. Dorobek naukowy? Tu mieści się on w rozwiązaniu kilku zadań na zajęcia na uczelni i obronieniu pracy doktoranckiej. Potem było jeszcze stwierdzenie, że może czas napisać jakąś książkę i tyle. To cały geniusz Hawkinga? Nie sądzę. Zamiast tego wszystkiego mamy historię miłości, w której główną rolę gra nie Hawking, a jego żona - Jane. W zasadzie to można powiedzieć, że to właśnie ona jest główną postacią w tym filmie. Można powiedzieć, że więcej dramaturgii możemy zobaczyć w trailerze niż w samym filmie - smutne, ale prawdziwe.
Teoria wszystkiego nie jest jednak filmem aż tak złym, jak można by oczekiwać po powyższych słowach. Jakby nie patrzeć, Stephen Hawking to bardzo charyzmatyczna postać i są sceny, kiedy udaje się to uchwycić. No i ogromne słowa uznania należą się Eddiemu Redmayne'owi, który wprost wymiata jako Hawking. Można powiedzieć, że poziom jego aktorstwa rośnie wraz z rozwojem choroby portretowanego przez niego astrofizyka. I jeśli chodzi o oscarowe typowanie w kategorii najlepszego aktora, to w tej chwili właśnie on dzierży u mnie palmę pierwszeństwa.
Czy warto obejrzeć? Warto chociażby dlatego, aby zobaczyć rewelacyjnego Redmayne'a i całkiem nieźle sobie radzącą Felicity Jones. Poza tym jest to po prostu średniawy film. Poprawny technicznie, dobrze zagrany, ale kulejący, jeśli chodzi o warstwę emocjonalną filmu. Jest nawet nie do końca o tym, o czym spodziewałam się, że będzie - można powiedzieć, że zamiast historii o genialnym naukowcu, który przypadkowo jest poważnie chory, mamy historię o poważnie chorym człowieku, który przypadkowo jest genialnym naukowcem... Eh... jakże ogromny zawód...
http://www.impawards.com/ |
Czuję ogromny niesmak spowodowany spłyceniem niesłychanie ciekawego tematu życia Hawkinga. Gdzie psychologia? Można przecież było skupić się bardziej na emocjach Stephena wywołanych chorobą - taka diagnoza postawiona w tak młodym wieku musiała wstrząsnąć nim nieco bardziej niż zostało to ukazane w filmie. Walka z chorobą? Jego kalectwo w Teorii wszystkiego jest tak różowe, że aż niemożliwe do uwierzenia. Dorobek naukowy? Tu mieści się on w rozwiązaniu kilku zadań na zajęcia na uczelni i obronieniu pracy doktoranckiej. Potem było jeszcze stwierdzenie, że może czas napisać jakąś książkę i tyle. To cały geniusz Hawkinga? Nie sądzę. Zamiast tego wszystkiego mamy historię miłości, w której główną rolę gra nie Hawking, a jego żona - Jane. W zasadzie to można powiedzieć, że to właśnie ona jest główną postacią w tym filmie. Można powiedzieć, że więcej dramaturgii możemy zobaczyć w trailerze niż w samym filmie - smutne, ale prawdziwe.
Teoria wszystkiego nie jest jednak filmem aż tak złym, jak można by oczekiwać po powyższych słowach. Jakby nie patrzeć, Stephen Hawking to bardzo charyzmatyczna postać i są sceny, kiedy udaje się to uchwycić. No i ogromne słowa uznania należą się Eddiemu Redmayne'owi, który wprost wymiata jako Hawking. Można powiedzieć, że poziom jego aktorstwa rośnie wraz z rozwojem choroby portretowanego przez niego astrofizyka. I jeśli chodzi o oscarowe typowanie w kategorii najlepszego aktora, to w tej chwili właśnie on dzierży u mnie palmę pierwszeństwa.
Czy warto obejrzeć? Warto chociażby dlatego, aby zobaczyć rewelacyjnego Redmayne'a i całkiem nieźle sobie radzącą Felicity Jones. Poza tym jest to po prostu średniawy film. Poprawny technicznie, dobrze zagrany, ale kulejący, jeśli chodzi o warstwę emocjonalną filmu. Jest nawet nie do końca o tym, o czym spodziewałam się, że będzie - można powiedzieć, że zamiast historii o genialnym naukowcu, który przypadkowo jest poważnie chory, mamy historię o poważnie chorym człowieku, który przypadkowo jest genialnym naukowcem... Eh... jakże ogromny zawód...
Komentarze
Prześlij komentarz