Mówi się, że do trzech razy sztuka. W tym wypadku wydaje się być to prawdą. Po Birdmanie, który mnie zupełnie nie zachwycił i po Whiplashu, który mimo iż był filmem dobrym, to jednak miałam co do niego wiele "ale", przyszedł czas na film, o którym nie potrafię opowiadać inaczej niż w samych superlatywach. Grand Budapest Hotel - bo o tym filmie mowa, ma bowiem w sobie wszystko, co tak lubię - niesamowicie dobry humor, trochę w stylu klasyki Monty Pythona, rewelacyjną fabułę, pełną mniejszych i większych intryg, fantastycznych bohaterów i zapierającą dech w piersi oprawę wizualną.
Zacznijmy jednak od samego początku i przenieśmy się do fikcyjnego państewka - Zubrovki. Tu na mojej twarzy pojawia się pierwszy uśmiech i już wiem, że dobrze trafiłam. Potem przenieśmy się do położonego malowniczo gdzieś u stóp alpejskiego Sudetenwaltz uzdrowiska (kolejny uśmiech - nie przypomina Wam to trochę Karlovych Varów?). A na końcu przenieśmy się do jednego z uzdrowiskowych hoteli - cieszącego się w odległej przeszłości ogromną sławą, hotelu Grand Budapest, gdzie też rozpocznie się nasza niesamowita wędrówka, w trakcie której doprowadzimy nasze oczy do orgazmicznego stanu. Bo niewątpliwie moje oczy, po ujrzeniu owocu pracy ludzi od scenografii, kostiumów, charakteryzacji i zdjęć, w takim stanie się znalazły. Filmowe krajobrazy do złudzenia przypominają obrazy Caspara Davida Friedricha - jednego z najsłynniejszych malarzy epoki romantyzmu, a dopieszczona scenografia i kostiumy wraz ze swymi barwami, w których dominują ciepłe czerwienie, róże i fiolety oraz wszystkie ich odcienie, rewelacyjnie oddaje ducha lat 30-tych XX w. Ba! Tego ducha oddaje nawet rozdzielczość ekranu, w jakiej przychodzi nam oglądać film. No i jeszcze te zdjęcia, które momentami dają efekt, jakbyśmy oglądali stare pocztówki. Wizualny majstersztyk!
Potem, jak już zachwycimy się pięknem scenografii, na scenę wkraczają nietuzinkowi bohaterowie. Młodziutki i mający zero doświadczenia w pracy w hotelarstwie Zero Moustafa (Tony Revolori), posiadający bardzo ostatnio popularną twarz Edwarda Nortona inspektor Henckels, piękna nawet pomimo myszki w kształcie Meksyku Agatha (Saoirse Ronan) i zły do szpiku kości duet Dmitri (Brody)-Jopling (Dafoe). No i oczywiście pojawia się król całego obrazu - niejaki Gustav H. (rewelacyjny Ralph Fiennes), człowiek jakich już nie ma. Mistrz w swoim fachu - konsjerż, który wiedział czego pragnęli sobie jego goście jeszcze zanim ci uświadomili sobie, że tego pragną. Szarmancki dżentelmen gustujący w spryskiwaniu się olbrzymią ilością drogich perfum oraz w zadowalaniu starszych pań (w dokładnie taki sposób). I właśnie to jego zamiłowanie do leciwych kobiet, a konkretnie jednej z nich - niejakiej Madame D. (Tilda Swinton), daje początek niesamowitej historii, którą dane nam będzie zobaczyć. A, uwierzcie mi, jest co oglądać!
No i przechodzimy w końcu do ostatniego punktu podróży, jakim jest fabuła. Zakręcona jak tłustoczwartkowy faworek. Pełna nagłych mniej lub bardziej nieoczekiwanych zwrotów akcji. Sięgająca po takie rozwiązania, o których nam się nawet nie śniło. Balansująca na granicy realizmu i absurdu. Doprawiona niesamowita dawką ironii i rewelacyjnego humoru. Intryga wokół obrazu "Chłopca z jabłkiem" przywodzi na myśl losy równie znanego płótna "Upadłej Madonny z wielkim cycem". Potem mamy więzienie i wypisz-wymaluj scenę z C.K. Dezerterów, plan ucieczki, którego nie powstydziłby się sam Scofield ze Skazanego na śmierć, tajemnicze Stowarzyszenie Skrzyżowanych Kluczy czy wizytę w klasztorze. Można by wymieniać bez końca.
Fabuła miała być ostatnim punktem, ale wprost nie mogę nie wspomnieć o tym, co stworzył Alexandre Desplat! Tak jak Grand Budapest Hotel jest wizualnym majstersztykiem, tak jest nim także po kątem muzyki. Ścieżka dźwiękowa, w której dominują regionalne instrumenty, a zamiast epickich partii chóralnych mamy jodłowanie, tworzy oryginalną, ale jednak spójną całość, a do tego rewelacyjnie wpisuje się w cały film. Mam nadzieję, że tym dziełem Desplat zasłuży sobie na muzycznego Oscara.
Grand Budapest Hotel to moje pierwsze spotkanie z Wesem Andersonem. Pierwsze, ale jak udane! Jego dziwna, pełna humoru bajka dla dorosłych, którą jednocześnie można odczytać jako tęsknotę za wspaniałymi czasami, które bezpowrotnie przeminęły, od razu wędruje na moją listę ulubionych filmów. Z kolei nazwisko reżysera zapisuję w pamięci, bo z pewnością jeszcze sięgnę po jakiś obraz Andersona. Skutecznie mnie do siebie przekonał i trzymam za niego kciuki podczas oscarowej gali. Szczególnie w kategorii najlepszego filmu (a bynajmniej na tą chwilę, bo przede mną jeszcze kilka pozycji do obejrzenia).
Polecam zdecydowanie wszystkim, a szczególnie krewniakom z branży hotelarskiej, którzy pewnie dużo by oddali, żeby pracować w takim hotelu jak Grand Budapest (ja tak!) :)
http://www.impawards.com/ |
Potem, jak już zachwycimy się pięknem scenografii, na scenę wkraczają nietuzinkowi bohaterowie. Młodziutki i mający zero doświadczenia w pracy w hotelarstwie Zero Moustafa (Tony Revolori), posiadający bardzo ostatnio popularną twarz Edwarda Nortona inspektor Henckels, piękna nawet pomimo myszki w kształcie Meksyku Agatha (Saoirse Ronan) i zły do szpiku kości duet Dmitri (Brody)-Jopling (Dafoe). No i oczywiście pojawia się król całego obrazu - niejaki Gustav H. (rewelacyjny Ralph Fiennes), człowiek jakich już nie ma. Mistrz w swoim fachu - konsjerż, który wiedział czego pragnęli sobie jego goście jeszcze zanim ci uświadomili sobie, że tego pragną. Szarmancki dżentelmen gustujący w spryskiwaniu się olbrzymią ilością drogich perfum oraz w zadowalaniu starszych pań (w dokładnie taki sposób). I właśnie to jego zamiłowanie do leciwych kobiet, a konkretnie jednej z nich - niejakiej Madame D. (Tilda Swinton), daje początek niesamowitej historii, którą dane nam będzie zobaczyć. A, uwierzcie mi, jest co oglądać!
No i przechodzimy w końcu do ostatniego punktu podróży, jakim jest fabuła. Zakręcona jak tłustoczwartkowy faworek. Pełna nagłych mniej lub bardziej nieoczekiwanych zwrotów akcji. Sięgająca po takie rozwiązania, o których nam się nawet nie śniło. Balansująca na granicy realizmu i absurdu. Doprawiona niesamowita dawką ironii i rewelacyjnego humoru. Intryga wokół obrazu "Chłopca z jabłkiem" przywodzi na myśl losy równie znanego płótna "Upadłej Madonny z wielkim cycem". Potem mamy więzienie i wypisz-wymaluj scenę z C.K. Dezerterów, plan ucieczki, którego nie powstydziłby się sam Scofield ze Skazanego na śmierć, tajemnicze Stowarzyszenie Skrzyżowanych Kluczy czy wizytę w klasztorze. Można by wymieniać bez końca.
Fabuła miała być ostatnim punktem, ale wprost nie mogę nie wspomnieć o tym, co stworzył Alexandre Desplat! Tak jak Grand Budapest Hotel jest wizualnym majstersztykiem, tak jest nim także po kątem muzyki. Ścieżka dźwiękowa, w której dominują regionalne instrumenty, a zamiast epickich partii chóralnych mamy jodłowanie, tworzy oryginalną, ale jednak spójną całość, a do tego rewelacyjnie wpisuje się w cały film. Mam nadzieję, że tym dziełem Desplat zasłuży sobie na muzycznego Oscara.
Grand Budapest Hotel to moje pierwsze spotkanie z Wesem Andersonem. Pierwsze, ale jak udane! Jego dziwna, pełna humoru bajka dla dorosłych, którą jednocześnie można odczytać jako tęsknotę za wspaniałymi czasami, które bezpowrotnie przeminęły, od razu wędruje na moją listę ulubionych filmów. Z kolei nazwisko reżysera zapisuję w pamięci, bo z pewnością jeszcze sięgnę po jakiś obraz Andersona. Skutecznie mnie do siebie przekonał i trzymam za niego kciuki podczas oscarowej gali. Szczególnie w kategorii najlepszego filmu (a bynajmniej na tą chwilę, bo przede mną jeszcze kilka pozycji do obejrzenia).
Polecam zdecydowanie wszystkim, a szczególnie krewniakom z branży hotelarskiej, którzy pewnie dużo by oddali, żeby pracować w takim hotelu jak Grand Budapest (ja tak!) :)
Komentarze
Prześlij komentarz