Gwiazd naszych wina to kolejny obraz z gatunku wyciskaczy łez, na które ostatnio zachorowałam. Po Modlitwach za Bobby'ego i Niech będzie teraz uznałam, że film Josha Boone'a, będący adaptacją książki o tym samym, jakże pięknym tytule, będzie dobrym wyborem na niedzielne popołudnie. No i wybór okazał się być strzałem w dziesiątkę.
Wydaje mi się, że na domowe seanse powinnam zasiadać z opakowaniem chusteczek w dłoni, bo normą stało się to, że z rękawów moich bluzek po obejrzeniu filmu, można by wycisnąć hektolitry wody. Seans Gwiazd naszych wina nie był wyjątkiem. Obraz Boone'a, mimo że przewidywalny do granic możliwości, i tak wywołał u mnie syndrom mokrych rękawów.
Gwiazd naszych wina to swego rodzaju Love story: Cancer edition. Historia nie jest oryginalna - filmów o takiej tematyce jest na pęczki, przewidywalne jest również jej zakończenie - jak to zresztą w tego typu dziełach bywa. Jednak mimo tego Gwiazd naszych wina ogląda się bardzo dobrze. I, o dziwo, dobrego wrażenia wcale nie popsuła przewidywalna i mocno oklepana fabuła. Obraz Josha Boone'a nadrabia bowiem, i to mocno, w innych dziedzinach.
Najmocniejszą stroną filmu jest aktorstwo. Duet grającej Hazel Shailene Woodley i wcielającego się w rolę Gusa Ansel Elgort na ekranie wypada mistrzowsko. Chemia, jaka istnieje między głównymi bohaterami jest ogromna. W zasadzie można się w pewnym momencie zacząć zastanawiać czy uczucie, jakie widzimy na ekranie to tylko gra aktorska czy też jest to coś więcej. Bardzo dobry występ zaliczyła tutaj także Laura Dern jako matka Hazel. Całe trio podczas swojej wyprawy do Europy ogląda się przesympatycznie. I tym stwierdzeniem dochodzimy do etapu, w którym wypada powiedzieć o emocjach.
O ile Niech będzie teraz oglądało mi się ciężko ze względu na to, że trudno było mi polubić główną bohaterkę, tak tutaj nie miałam z tym żadnego problemu. Im dalej w film tym większą sympatią darzyłam w zasadzie wszystkich bohaterów Gwiazd naszych wina. A im większą sympatią ich darzyłam, tym więcej łez wylewało się na moje nieszczęsne rękawy. No bo jak nie lubić Hazel i Gusa? Po prostu się nie da.
Mimo że opowiada o umieraniu, Gwiazd naszych wina jest wyjątkowo pozytywnym filmem. Chociaż pod koniec seansu łzy leją się strumieniami, to na końcowych napisach pojawia się jednak uśmiech. Bo tak na prawdę w filmie nie chodzi o śmierć. Chodzi o życie. "Okay..."
No i co powiedzieć na koniec? Czy jest to film o chorobie? Nie. Jak głosi cytat z ulubionej książki Hazel: To nie jest książka o raku, bo książki o raku to lipa. Czy Gwiazd naszych wina to wyciskacz łez? Tak. Czy jest to romansidło? Bez wątpienia. Czy jest to film dla młodzieży? Tak (ale o ile lepszy niż wszystkie Zmierzchy razem wzięte). Przede wszystkim jest to jednak bardzo dobry film dla każdego. A według mnie jest to jeden z lepszych, o ile nie najlepszy, film roku 2014.
Seans po prostu obowiązkowy!
![]() |
faultinourstarsmovie.blogspot.com |
Gwiazd naszych wina to swego rodzaju Love story: Cancer edition. Historia nie jest oryginalna - filmów o takiej tematyce jest na pęczki, przewidywalne jest również jej zakończenie - jak to zresztą w tego typu dziełach bywa. Jednak mimo tego Gwiazd naszych wina ogląda się bardzo dobrze. I, o dziwo, dobrego wrażenia wcale nie popsuła przewidywalna i mocno oklepana fabuła. Obraz Josha Boone'a nadrabia bowiem, i to mocno, w innych dziedzinach.
Najmocniejszą stroną filmu jest aktorstwo. Duet grającej Hazel Shailene Woodley i wcielającego się w rolę Gusa Ansel Elgort na ekranie wypada mistrzowsko. Chemia, jaka istnieje między głównymi bohaterami jest ogromna. W zasadzie można się w pewnym momencie zacząć zastanawiać czy uczucie, jakie widzimy na ekranie to tylko gra aktorska czy też jest to coś więcej. Bardzo dobry występ zaliczyła tutaj także Laura Dern jako matka Hazel. Całe trio podczas swojej wyprawy do Europy ogląda się przesympatycznie. I tym stwierdzeniem dochodzimy do etapu, w którym wypada powiedzieć o emocjach.
O ile Niech będzie teraz oglądało mi się ciężko ze względu na to, że trudno było mi polubić główną bohaterkę, tak tutaj nie miałam z tym żadnego problemu. Im dalej w film tym większą sympatią darzyłam w zasadzie wszystkich bohaterów Gwiazd naszych wina. A im większą sympatią ich darzyłam, tym więcej łez wylewało się na moje nieszczęsne rękawy. No bo jak nie lubić Hazel i Gusa? Po prostu się nie da.
Mimo że opowiada o umieraniu, Gwiazd naszych wina jest wyjątkowo pozytywnym filmem. Chociaż pod koniec seansu łzy leją się strumieniami, to na końcowych napisach pojawia się jednak uśmiech. Bo tak na prawdę w filmie nie chodzi o śmierć. Chodzi o życie. "Okay..."
No i co powiedzieć na koniec? Czy jest to film o chorobie? Nie. Jak głosi cytat z ulubionej książki Hazel: To nie jest książka o raku, bo książki o raku to lipa. Czy Gwiazd naszych wina to wyciskacz łez? Tak. Czy jest to romansidło? Bez wątpienia. Czy jest to film dla młodzieży? Tak (ale o ile lepszy niż wszystkie Zmierzchy razem wzięte). Przede wszystkim jest to jednak bardzo dobry film dla każdego. A według mnie jest to jeden z lepszych, o ile nie najlepszy, film roku 2014.
Seans po prostu obowiązkowy!
Komentarze
Prześlij komentarz