Od zawsze moim konikiem była geografia. Ciągnie się to za mną odkąd pamiętam. Profil klasy w liceum, zdawane przedmioty na maturze, a potem w końcu studia, może nie na kierunku geografia, ale dość pokrewnym. Kręci mnie w zasadzie wszystko, co związane z przyrodą i jej majestatem. Lubię także filmy podkreślające kruchość człowieka w obliczu potęgi natury. Czasem wystarczy, że włączę sobie po prostu kolejny z telewizyjnych programów przyrodniczych i mój głód geograficzny zostanie zaspokojony. Zaspokojenia tego głodu oczekiwałam także po filmie Tracks.
Tracks to film oparty na prawdziwych wydarzeniach. Fabuła poświęcona jest postaci Robyn Davidson, pewnej Australijki, która w 1977 samotnie - no, może nie tak całkiem samotnie, bo towarzyszyły jej m.in. wielbłądy, przemierzyła prawie 2 tysiące mil w poszukiwaniu australijskiego wybrzeża. Temat wydawał się być zatem dość zachęcający. Jednak okazało się, że brzmieć zachęcająco w tym przypadku nie oznaczało, że film powali mnie na kolana.
Produkcja Johna Currana jest dziełem wyjątkowo ciężkim do strawienia. Z każdego miejsca, z każdej sekundy i z każdego kadru filmu zieje bowiem ogromna pustka. Nie ma tu ani ogromnej ilości dialogów, przez co oglądanie Tracks wydaje się, że trwa wieczność. Nie ma tu też nie wiadomo jakiej akcji - ot, jakaś blondynka idzie sobie z wielbłądami przez pustynię - raz się potknie, potem będzie umierać z pragnienia... Fabularnie też jest mocno sztampowo. Już na samym początku dręczyło mnie dziwne przeczucie co do losów jednego z towarzyszy filmowej Robyn, a i sama jej podróż jest standardową podróżą, jaką odbyłby człowiek w takich warunkach. Mamy zatem wszystkie etapy samotnego podróżowania - uczucie beznadziei, braku sensu całego przedsięwzięcia, radości, zwątpienia i nadejścia nowych sił... Wszystko do przewidzenia. Nie ma tu też nie wiadomo jak wspaniałego aktorstwa - Mia Wasikowska, grająca główną postać, sprawia wrażenie osoby, która najchętniej skryłaby się w bezpiecznym kącie w swoim pokoju i spędziła tam wieczność - na każdym etapie filmowej podróży Robyn w wykonaniu Wasikowskiej była bezpłciowa, denerwująca i, wydawać by się mogło, totalnie zagubiona. Cóż... nawet zdjęcia są tutaj nijakie. Bezkresne australijskie tereny są w filmie wyjątkowo tłoczne, a same ujęcia krajobrazów nie powalają na kolana - ale może to kwestia specyficznych krajobrazów Australii, które w tym rejonie do najpiękniejszych nie należą?
Jedyne, co mogę powiedzieć o filmie Johna Currana to, że wyszło mu strasznie nijakie dzieło. Mnie reżyser absolutnie nie zaczarował. Swego rodzaju sukcesem jest to, że dotrwałam do końca seansu nie zasypiając. Nie zmienia to jednak faktu, że na Tracks wynudziłam się niemiłosiernie i na pewno nie sięgnę po ten obraz po raz drugi. Nie widzę po prosu w tym dziele niczego, co by wybiegało poza nijakość.
![]() |
http://www.impawards.com/ |
Produkcja Johna Currana jest dziełem wyjątkowo ciężkim do strawienia. Z każdego miejsca, z każdej sekundy i z każdego kadru filmu zieje bowiem ogromna pustka. Nie ma tu ani ogromnej ilości dialogów, przez co oglądanie Tracks wydaje się, że trwa wieczność. Nie ma tu też nie wiadomo jakiej akcji - ot, jakaś blondynka idzie sobie z wielbłądami przez pustynię - raz się potknie, potem będzie umierać z pragnienia... Fabularnie też jest mocno sztampowo. Już na samym początku dręczyło mnie dziwne przeczucie co do losów jednego z towarzyszy filmowej Robyn, a i sama jej podróż jest standardową podróżą, jaką odbyłby człowiek w takich warunkach. Mamy zatem wszystkie etapy samotnego podróżowania - uczucie beznadziei, braku sensu całego przedsięwzięcia, radości, zwątpienia i nadejścia nowych sił... Wszystko do przewidzenia. Nie ma tu też nie wiadomo jak wspaniałego aktorstwa - Mia Wasikowska, grająca główną postać, sprawia wrażenie osoby, która najchętniej skryłaby się w bezpiecznym kącie w swoim pokoju i spędziła tam wieczność - na każdym etapie filmowej podróży Robyn w wykonaniu Wasikowskiej była bezpłciowa, denerwująca i, wydawać by się mogło, totalnie zagubiona. Cóż... nawet zdjęcia są tutaj nijakie. Bezkresne australijskie tereny są w filmie wyjątkowo tłoczne, a same ujęcia krajobrazów nie powalają na kolana - ale może to kwestia specyficznych krajobrazów Australii, które w tym rejonie do najpiękniejszych nie należą?
Jedyne, co mogę powiedzieć o filmie Johna Currana to, że wyszło mu strasznie nijakie dzieło. Mnie reżyser absolutnie nie zaczarował. Swego rodzaju sukcesem jest to, że dotrwałam do końca seansu nie zasypiając. Nie zmienia to jednak faktu, że na Tracks wynudziłam się niemiłosiernie i na pewno nie sięgnę po ten obraz po raz drugi. Nie widzę po prosu w tym dziele niczego, co by wybiegało poza nijakość.
Komentarze
Prześlij komentarz