Jakoś nie naszła mnie wena na napisanie niczego nowego, także ratuję się starą recenzją z bloga brata.
Czasy, kiedy z dumą mówiłem o sobie
“Jestem Potteromaniakiem” już dawno minęły i obok najnowszej adaptacji książki
J. K. Rowling pewnie przeszedłbym obojętnie gdyby nie uroko posiadania
młodszego rodzeństwa, które wchłania wszystko, co związane z Potterem niczym
gąbka. W ten sposób zmuszony zostałem do spędzenia całych 155 minut, bo tyle
trwa film, na seansie „Księcia Półkrwi”. I z ręką na sercu muszę stwierdzić, że
było to bodajże najgorzej spędzone 155 minut w moim życiu.
O co chodzi w cyklu o cudownie ocalałym
chłopcu z blizną na czole wszyscy wiedzą. W „Księciu Półkrwi” nad
Hogwartem zbierają się potężne, burzowe chmury w postaci Lorda Voldemorta,
który w końcu jest wystarczająco silny, aby rozpętać prawdziwą wojnę w świecie
czarodziejów. To w tej części akcja nabiera tempa (bynajmniej w książce) –
Dumbledore, przygotowując Harry’ego na spotkanie z Mrocznym Panem, zabiera
chłopca na poszukiwanie horkruksów – klucza do pokonania
Tego-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać. Do Hogwartu przychodzi nowy nauczyciel
eliksirów – niejaki Horacy Slughorn, do rąk Harry’ego trafia podręcznik
tajemniczego Księcia Półkrwi, Voldemort powierza Malfoy’owi ważne zadanie, a
trójka głównych bohaterów przeżywa pierwsze miłości.
A jak jest w filmie? David Yates, reżyser
szóstej części „HP” i Steve Kloves – autor scenariusza, w „Księciu Półkrwi”
całkowicie odwrócili hierarchię ważności wydarzeń. Dzięki temu zabiegowi mniej
zorientowani w fabule książki mogą stwierdzić, że głównym wątkiem w „HP: KP”
jest miłość, a wszystkie pozostałe wątki, tak ważne w książce, są jedynie tłem
dla pokazania uczucia, rodzącego się pomiędzy uczniami Hogwartu. Czy to wyszło
filmowi na dobre? Moim zdaniem, ale pewnie i zdaniem większości osób, które film
widziały – nie.
Największą słabością filmu jest, nomen
omen, to, co było zaletą książki – wartka akcja. A raczej jej brak.
Filmowa akcja rozwija się tak powoli, że o co tak naprawdę chodziło w „Księciu
Półkrwi” przypomniałem sobie gdzieś w ostatnich trzydziestu minutach seansu.
Zupełnie nietrafiony jest początek filmu. We wcześniejszych częściach filmowego
„HP”, bardziej lub mniej udanie, do właściwych wydarzeń zostawaliśmy
wprowadzani stopniowo. To sprawiało, że film miał ręce i nogi. W „Księciu
Półkrwi” tak nie jest. Oglądając „HP: KP” miałem wrażenie, jakby w moje ręce
trafiła kopia, w której ktoś na chybił trafił wyciął kilka początkowych scen.
Czułem się jakbym oglądał film od środka.
Niestety, im dalej, tym było gorzej.
Akcja rozwijała się tak wolno, że chyba wolniej już nie można. Kolejne
ważniejsze książkowe wydarzenia zostawały pomijane. W zamian dostawaliśmy coś,
co zapewne miało nas rozśmieszyć, chociaż na mnie wywołało całkiem odwrotny
efekt oraz całkowicie wymyślone sceny (atak na Norę), które do filmu nie
wnosiły praktycznie nic. Moją nadzieję na to, że film nie będzie totalną
porażką, ostatecznie pogrzebał fakt prawie-pominięcia tak przecież ważnej sceny
walki o Hogwart…
Filmowi niezbyt pomaga aktorstwo. Z całej
obsady najlepiej wypadają Emma Watson (Hermiona), Alan
Rickman (Snape), Jim
Broadbent jako
profesor Horacy Slughorn oraz Rupert Grint(Ron
Weasley) i Tom
Felton (Draco
Malfoy), którzy zasługują na szczególne wyróżnienie. Prawdziwym rarytasem zaś
jest Bonham
Carter w
roli Bellatrix Lestrange. Pozostała część obsady na czele z Danielem Radcliffem
jest po prostu sztywna.
Oczywiście w „Księciu Półkrwi” jest kilka
dobrych scen, perełek, które ogląda się z przyjemnością. Warto wspomnieć tutaj
chociażby o pogrzebie Aragoga (chyba jeden z nielicznych momentów, kiedy
subtelny humor naprawdę wywołuje uśmiech), scenie, kiedy Malfoy zostaje
trafiony zaklęciem Sectusempry czy też nieco wcześniejszej scenie przed lustrem
(rewelacyjna gra Feltona), które rzeczywiście wzruszają. Niestety scen tych
jest tak niewiele, że giną one przytłoczone miernością pozostałej części filmu.
Nie wiem czy to wskutek niskiego poziomu
filmu, ale miałem wrażenie, że także efekty specjalne w tej części „HP” nieco
siadły. Zawsze dopracowane teraz działały mi na nerwy jak chociażby dodatkowa
scena niszczenia mostu już na samym wstępie zniechęca amatorskim wykonaniem i,
zamiast ukazać tragizm sytuacji, po prostu śmieszy nieudolnością specjalistów
od efektów wizualnych.
Po dogłębnym przeanalizowaniu zalet i wad
„Księcia Półkrwi” nie da się ukryć, że, tak długo oczekiwany przez wszystkich
fanów Pottera film, jest nieudany. I nie uratowałoby go nawet najlepsze w
świecie aktorstwo, humor, muzyka czy inne filmowe dodatki, bo „Księciu…”
brakuje podstawowej rzeczy – zgrabnej i wciągającej fabuły. Mam wrażenie, że
producenci już dawno przestali myśleć o jakości filmów, które będziemy oglądać
i skupili się tylko na zysku, bo że „Książę Półkrwi” zysk przyniesie raczej
wątpliwości nie ma. Zagwarantował mu to sukces samej książki i wciąż niemała
popularność przygód małego czarodzieja.
Wydawałoby się, że niemożliwe jest
zepsucie tak dobrej książki jaką jest „Książę Półkrwi”. I tutaj nasuwa mi
się pewien slogan reklamowy – Impossible is nothing…
Komentarze
Prześlij komentarz