Ostatnio przez moje ręce przewija się spora ilość filmów. Filmów nowszych i starszych, polskich i zagranicznych, poważnych i tych głupkowatych. Wśród tej dziwnej mieszanki gatunkowej znalazł się film, który zdobył aż 11 nominacji do tegorocznych Oscarów. Mowa o "Życiu Pi", czyli ekranizacji bestselerowej powieści Yanna Martela.

Książkę Martela przeczytałam kilka dobrych - dokładnie 10, lat temu. Nie wiem, czy to kwestia tego, że akurat ten okres w moi życiu był czasem buntu, poszukiwaniu własnej drogi i swojego prawdziwego "JA" czy też kwestia tego, że "Życie Pi" było po prostu dobrą książką. Niemniej w okresie, kiedy istnienie tego kogoś tam w górze najbardziej poddawałam w wątpliwość, powieść, dzięki której miałam na nowo odnaleźć Boga i sens życia bardzo przypadła mi do gustu.
Teraz,
po ponad 10 latach, na ekranach kin dane mi było obejrzeć ekranizację owej
książki. Od samego początku czyli od momentu obejrzenia pierwszego trailera
wiedziałam, że dzieło Anga Lee będzie, przynajmniej dla mnie, prawdziwą ucztą
dla oka. I wcale się nie pomyliłam - zdjęcia są kapitalne. Richard Parker -
czyli tygrys czy też obrazy łódki dryfującej po bezkresnym oceanie, skąpanym to
w ciepłych, pomarańczowych barwach to w zimnych odcieniach niebieskiego,
urzekają oko i sprawiają, że zapomina
się o fabule filmu. No właśnie - o fabule. Niewątpliwie jest to pięta
achillesowa filmu Anga Lee. Bo jednak w filmie jest tak, że nie samym obrazem
żyje widz. A w tym przypadku, takie niestety odniosłam wrażenie, właśnie obraz
ma być głównym pokarmem dla oglądającego.
O ile
książka, jak już wspomniałam wyżej, bardzo przypadła mi do gustu tak z
klasyfikacją filmu miałam ogromny problem. Z jednej strony urzekł mnie on
stroną wizualną. Niestety od strony fabularnej - czyli de facto tej
ważniejszej, film jest nijaki. Możliwe, że to dlatego iż okres młodzieńczego
buntu już dawno za mną i filozoficzne rozważania o istnieniu Boga to już nie
jest moja bajka. Ale może być i tak, że wina leży po stronie Anga Lee i jego
niedopracowania opowiadanej historii.
Na
koniec trzeba by było wystawić jakąś ocenę. I tu rodzi się ogromy problem. Bo
za przepiękne ujęcia bezkresnego oceanu, za cyfrowego Richarda Parkera i w
ogóle za całą stronę wizualną filmowi przyznałabym najwyższą notę. Niestety
jest też ta druga, gorsza strona. I ją ocenię na średniawe 5/10.
W filmie Pi mówi, że dzięki jego historii uwierzę w istnienie Boga. O ile dobrze pamiętam po lekturze książki wcale tego Boga nie odnalazłam. Film miał łatwiejsze zadanie, bo mam już wyrobioną opinię na tematy religijne. Jednak gdyby miał on mnie nawracać na właściwą ścieżkę wiary to poniósłby klęskę. Jeśli ktoś chce zrobić sobie ucztą wizualną to proszę bardzo, "Życie Pi" jest jak najbardziej odpowiednim dla tego celu filmem. Jeśli jednak spodziewacie się tego, co znaleźliście w książce to stanowczo odradzam.
Komentarze
Prześlij komentarz