Powracamy z cyklem "Ocalić od zapomnienia".
Jakoś wcześniej nie miałem okazji
obejrzeć najnowszego dzieła Davida Ayera, więc lukę tę zalepiłem podczas
przerwy świątecznej. Nie przepadam zbytnio za tego typu filmami, w których
motorem napędowym są nierealne, półgodzinne pościgi samochodowe czy też mocno
naciągane strzelaniny. Myślałem więc, że, oznaczeni etykietą „sensacyjny”
(tudzież thriller), „Królowie
Ulicy” będą
kolejnym powieleniem tegoż modelu. O dziwo, musiałem mocno zmienić swoje
podejście do tego filmu, gdyż okazało się, że najmocniejszym atutem „Królów
…” jest
fabuła.
Widzów do kin na „Królów
Ulicy” miały
przyciągnąć wielkie i znane nazwiska. I tak, w głównych rolach możemy obejrzeć
Keanu Reeves’a (Ludlow), Foresta Whitakera (Wander) czy Chrisa Evansa (Paul
Diskant), wspieranych przez znanych z seriali TV – Amaury’ego
Nolasco (bardziej
znany z roli Sucre z Prison Break’a, tu jako detektyw Cosmo Santos) oraz Hugh
Lauriego (serialowy dr House, tu kap. James Biggs). Według mnie jednak z tych
trzech wielkich nazwisk najlepiej na ekranie wypadła rola Evansa. Może dlatego,
że w tym towarzystwie jest on najmniej znany? Hugh Laurie, choć w obsadzie
wymieniany jako jeden z pierwszych, w filmie pojawia się w kilku drobnych
scenach, z których (nomen omen) jedna rozgrywa się w szpitalu (moment, kiedy
wyłania się zza tego parawanu, jakby żywcem wycięty był z House’a M.D.). Było
go mało, ale co miał zrobić, to zrobił dobrze. Najgorzej rzecz ma się z Keanu
Reeves’em. Oglądając go, miałem wrażenie, że on dalej jednak tkwi w Matrixie.
Jego postać jest tak sztywna, że już chyba bardziej sztywną być nie mogła. A
przecież Neo już umarł.
Co do fabuły filmu, to jest ona
skonstruowana całkiem sprawnie. Fakt, pojawiały się momenty, kiedy nieco
przysypiałem, ale natychmiast zastępowane one były nagłymi zwrotami akcji,
które skutecznie mnie z tegoż snu wybudzały. Fakt, niektóre sceny są tak nierealne,
że aż śmieszne (chociażby moment, gdy, mającemu związane ręce i nogi, Ludlowowi
udaje się uciec z własnego grobu dwóm uzbrojonym gliniarzom). No i postać
głównego bohatera jest taka trochę niemrawa, ale mimo wszystko film ogląda się
dobrze, a strzelaniny i sceny na ulicach dodają tylko smaczku.
Podsumowując, „Królowie
Ulicy” może
nie są rewelacją, ale film ten mogę zaliczyć do grupy tych, które jednak
zobaczyć warto. Na pewno lepsze niż „Wanted” i „Szybcy
i wściekli”. Na
pewno gorsze od serii z Bourne’em. Plasuje się więc tak pośrodku, i taka też
będzie moja ocena. W skali 10-stopniowej „Królom…” dam solidne 6. Chris Evans i
panowie z seriali jak dla mnie wypracowali mocną 7, ale przypomniałem sobie o
pewnym koszmarnym niedociągnięciu fabularnym, za które postanowiłem odjąć 1
pkt. Bardzo zawiodło mnie to, że, oglądając film z taką intrygą w tle, już po
kilkunastu minutach (no, góra pół godziny) wiem, kto jest dobry, a kto nie, kto
za tym wszystkim stoi i jak się to skończy. Bardzo się zdenerwowałem, gdy „Królowie…” zakończyli
się prawie dokładnie tak, jak się domyślałem. Zachęcam jednak do obejrzenia,
bo, mimo wszystkich swych niedociągnięć, jest to jeden z lepszych ostatnio tego
typu filmów.
Komentarze
Prześlij komentarz