Odświeżamy cykl Ocalić od zapomnienia. Tym razem recenzja Wrót do piekieł.
Na „Wrota do piekieł” natknąłem się
całkowicie przypadkowo jakieś trzy miesiące temu. Wszystko zaczęło się od
poszukiwania zwiastuna do „Jeźdźca”, którego w końcu nie znalazłem. Co
znalazłem okazało się być najnowszym horrorem zza oceanu o upiornie brzmiącym
tytule „Drag me to hell”. Zanim obejrzałem film, zapoznałem się ze zwiastunem,
a ten wypadł w mojej ocenie przyzwoicie, oraz zagranicznymi recenzjami, które
też raczej były pochlebne, więc do „Wrót…” nastawiony byłem pozytywnie. Jednak
po 99 minutach filmu moje nastawienie nieco uległo zmianie…
Zanim jednak moja opinia, nieco faktów.
Scenariusz do „Wrót…” napisał (do spółki z Ivanem Raimi), a potem zajął się
jego realizacją niejaki Sam Raimi, który stworzył m.in. „Spider-Mana”. „Wrota…”
zaś są kolejnym z jego filmów grozy. Obsada to raczej niezbyt znane nazwiska,
wśród których wyróżnia się jedno – Alison Lohman (wcześniej zagrała w
„Beowulfie”). Oprócz niej w filmie pojawiają się m.in.: Dileep Rao (Rham Jas),
David Paymer (Pan Jacks), Fernanda Romero (Maria Hernandez), Reggie Lee (Stu
Rubin) czy też Bojana Novakovic jako Ilenka.
Fabuła filmu jest, jak to zazwyczaj w
filmach opatrzonych metryczką horror, bardzo prosta. Młoda i ambitna
Stephanie, pragnąc otrzymać upragniony awans, negatywnie rozpatruje sprawę
pewnej leciwej kobiety. Ta zaczyna błagać młodą karierowiczkę, ale na nic się
to zdaje, bo Stephanie pozostaje nieugięta. Wówczas kobieta rzuca na nią
klątwę…
No i właśnie w tym momencie zaczęły się
dla mnie pierwsze schody (pomijając język, gdyż z powodów czysto
technicznych – polska wersja w kinach dopiero od października, a napisów w
sieci znaleźć się nie dało – musiałem oglądać go po angielsku), bo film zaczął
mnie denerwować. Co jakiś czas zastanawiałem się czy metryczka horroru jest
właściwa, czy bardziej nie pasowałaby tam etykieta parodii. Już pierwsza ze
„straszniejszych” scen – scena na parkingu, kiedy to Stephanie po raz pierwszy
tak naprawdę spotyka się z nadprzyrodzonymi siłami, wywołała we mnie bardzo
mieszane uczucia. Unosząca się w powietrzu chusta – OK, wywołała we mnie gęsią
skórkę. Ale już walka pomiędzy dwoma kobietami nie. Moment, w którym szczęka
Stephanie przeżywa bliskie spotkanie z zaślinioną szczęką upiornej
staruszki, jest obrzydliwie niesmaczny i od razu odrzuca od filmu. co mnie
porządnie jednak wkurzyło to fakt, że ze „szczękowym” chwytem we „Wrotach…” nie
spotykamy się tylko raz… Kolejna denerwująca sprawa – guzik jako symbol klątwy?
Chyba głupszej rzeczy duet Raimi & Raimi w scenariuszu umieścić nie mogli.
Nie powiem, momentami „Wrota…” naprawdę
mnie przerażały. Wspomnę chociażby scenę snu Stephanie i moment, kiedy w łóżku,
zamiast swojego chłopaka, spotyka starą kobietę czy chociażby, wspomnianą już,
scenę z latającą chustą. Jednak tych innych momentów, kiedy byłem na „nie” jest
w filmie o wiele więcej. Sama scena z odprawianiem egzorcyzmu jest
śmieszna. „Szczękowe” momenty, z którymi spotykamy się niejednokrotnie, jak już
wspomniałem, ani nie straszą, ani nie śmieszą. Są po prostu niesmaczne. No i nie
wspomnę o przewidywalnym do bólu zakończeniu…
Podsumowanie? „Wrota do piekieł” to
stanowczo film nie dla mnie. Mimo dość wysokich ocen, jakie on otrzymał, moja
ocena jest negatywna. Maksymalnie, w 10-cio stopniowej skali, dałbym mu 4.
Powód? Jak na film opatrzony etykietą horror nie jest on zbyt straszny, ale
raczej śmieszny. Jak na komedię jest dla mnie zbyt obrzydliwy. Nie przekonują
mnie komentarze typu – „Jest to genialne połączenie horroru z komedią”.
Oglądałem ten film z myślą o tym, że jest to horror. Gdybym wiedział, że
jest to komedia moje nastawienie byłoby inne. Może więc błędem było takie, a
nie inne oznaczenie gatunku filmu? Nie wiem. Wiem za to jedno. Po seansie „Wrót
do piekieł” przypomniał mi się cytat z „Boskiej Komedii” Dantego. Napis
nad wejściem do piekieł – Porzućcie wszelką nadzieję ci, którzy tu
wchodzicie.
Porzućcie wszelką nadzieję ci, którzy
oglądacie „Wrota do piekieł”…
Komentarze
Prześlij komentarz