Ocalić od zapomnienia c.d.
Jakiś czas temu, kiedy siedziałem
na sali kinowej czekając na bardzo słabo rozreklamowany horror „Lustra”,
zobaczyłem pewien zwiastun. Dość mocno nim zaintrygowany zdecydowałem, że
wybiorę się do kina na ów, zapowiadany w nim film. Jak pomyślałem, tak zrobiłem
i oto, świeżo po seansie, siedzę i skrobię dla Was nową recenzję. Recenzję
„Dnia, w którym zatrzymała się Ziemia”.
Już dawno zauważyłem, że Amerykanie
mają sentyment do robienia filmów, w których ich naród musi uchronić ludzkość
przed zagładą. Tak było w „Armageddonie” czy „Dniu Niepodległości”. Teraz
przyszedł czas na „Dzień,…”.
Nie wiem jak to się dzieje, ale w
amerykańskich filmach katastroficznych obce cywilizacje i inne katastrofy,
grożące Ziemi, za swój cel, miejsce, od którego rozpoczną akcję destrukcyjną,
obierają sobie z reguły Nowy York… Nietrudno więc domyślić się, gdzie
rozpoczyna się akcja „Dnia,…”.
Fabuła „Dnia,…” jest prościutka jak
konstrukcja cepa. We wspomnianym wyżej Nowym Yorku pojawia się kula. Jeszcze
kilka podobnych pojawiło się w innych miejscach na Ziemi, ale ta nowojorska
jest szczególna. To właśnie tą kulą na Ziemię przybywa Klaatu – na początku
klasyczne wyobrażenie kosmity, potem przybiera wygląd Keanu Reeves’a.
Oczywiście, jak to Amerykanie mają w stylu, na „powitanie” Klaatu przybywa
prawie całe miejscowe wojsko, którego z góry przyjmują, że kula jest zła i
należy ją zniszczyć. Podobnie zresztą jak Klaatu. Tutaj wkracza jednak do akcji
śliczna pani bakteriolog, Helen Benton – w tej roli Jennifer Connelly (którą
mamy okazję poznać już nieco wcześniej), która ratuje Klaatu.
Dalej oglądamy bohaterskie zmagania
o losy naszej planety, a raczej o życia ludzi ją zamieszkującej, gdyż to
właśnie ich chcą zniszczyć obce cywilizacje, co ma być karą za złą gospodarkę
surowcami naturalnymi. Dowiadujemy się także, że Klaatu niekoniecznie musi
unicestwić Ziemian. Jedyne, co trzeba zrobić, to przekonać go, aby dał ludziom
jeszcze jedną szansę. I tu na wysokości zadania staje pani bakteriolog. W
pewnym momencie nawet wydaje się, że nawiąże ona z Klaatu międzygalaktyczny
romans. To by chyba jednak było za dużo, więc romansu w końcu nie ma.
Ostatnio zauważyłem, że lubię się
czepiać aktorstwa. Skoro lubię, więc tu też się przyczepięJ Ogólnie rzecz
biorąc, to popisy Connelly i Reeves’a wypadają średniawo. Connelly w mojej
ocenie zyskuje tu nieco więcej punktów z tego względu, iż ładnie się ją ogląda.
Reeves’a nie lubię i po seansie „Dnia,…” zdania nie zmieniłem. Cała reszta,
hmmm, Jaden Smith (syn pani bakteriolog) wypadł nawet nieźle, John Cleese w
roli szanowanego profesora, nawet bardzo dobrze (ale, powiedzmy sobie szczerze,
długo na ekranie nie zabawił, co może podziałało na jego korzyść) – scena z
rozwiązywaniem jakiegoś zadania na tablicy przy dźwiękach Bacha jest strasznie
patetyczna, ale jak dla mnie, to jedna z lepszych scen w filmie. Zupełnie
natomiast nie podobała mi się Kathy Bates wcielająca się w Reginę Jackson.
Chyba nawet przebiła tu Keanu.
Co jeszcze rzuca się w filmie w
oczy to odniesienia do Biblii – kule jako Arka i strasznie moralizatorskie
dialogi. O ile zwierzęta w kuli wywołały u mnie falę śmiechu, to pouczające
kwestie działały mi tylko na nerwy. Na ile sposobów można powiedzieć, żeby dać
ludziom jeszcze jedną szansę? Efekty specjalne w „Dniu,…” jak zwykle są
dopracowane i, o dziwo, nie przytłaczają. Kulki wyglądają ładnie (te bez
zwierzątek w środku). Można powiedzieć, że to właśnie efekty rekompensują
straty filmu w innych dziedzinach.
Chciałbym w zakończeniu napisać coś
sensownego, ale jakoś nie potrafię. Może dlatego, że miałem wrażenie, że
reżyser Scott Derrickson leci ze mną w kulki. Może to dlatego, że
film zdenerwował mnie do tego stopnia, że wyszedłem jakiś czas przed końcem?
Ponoć dobrze zrobiłem, bo słyszałem, że zakończenie jeszcze pogłębiłoby moją
rozpacz nad źle wydanymi 15 złotymi. Przeczytałem gdzieś, że ten „Dzień,…” jest
remake’m filmu z lat ’50. Może kiedyś po niego sięgnę, jeśli uda mi się go
znaleźć. Dodam jeszcze, że po seansie „Dnia,…” długo nie sięgnę na półkę z
filmami katastroficznymi. Dam nieco odetchnąć pewnie mocno już zmęczonym barkom
amerykańskiego społeczeństwa, które już tyle razy musiało udźwignąć ciężar
ratowania Ziemi od zagłady… Twórczości Scotta Derricksona wcześniej nie
znałem, ale teraz już wiem, że bedę ją omijał szerokim łukiem… A mogłem
iść na „Ile waży koń trojański?”…
Komentarze
Prześlij komentarz