Kolejny niemieckiej produkcji film z piłką nożną w tle. Zachęceni Lekcją marzeń znowu sięgnęliśmy z M. po coś zza naszej zachodniej granicy. Nie było już jednak tak różowo, jak przy wcześniejszym seansie. Chociaż chcieliśmy coś ze sportem w roli głównej, dostaliśmy całkiem inny film, w którym piłka nożna jest tylko tłem. Na pierwszym planie są tu bowiem wydarzenia związane z powrotem po długiej nieobecności ojca i jego drogą do "normalności" - odbudowa relacji między członkami rodziny, a czasem budowanie ich na nowo oraz próba odnalezienia się w nowym świecie, nowych realiach.
Niestety tak jak po Lekcji marzeń byliśmy zachwyceni i na nowo zaczęliśmy się przekonywać do niemieckiego kina, tak Cdud z Berna skutecznie ten nasz zachwyt zgasił. Okazało się bowiem, że, jako Polacy-patrioci, nie jesteśmy z M. w stanie nawet trochę współczuć wrakowi człowieka, jakim w filmie jest ojciec małego Matthiasa. Wszystkie reżyserskie sztuczki mające wywołać w nas żal i ubolewanie nad losem jeńca wojennego nie spełniły swego zadania, obijając się o solidny mur historii. Historii nie tyle samego państwa, co historii naszych babć i dziadków. Historii, którą znamy w zasadzie z pierwszej ręki i która nie jest usłana różami. Już na samym początku próby wzbudzenia sympatii są, przynajmniej w naszym przypadku, skazane na całkowitą porażkę.
Może film spodobałby nam się bardziej, gdyby więcej było w nim samego sportu. Tu na ziemię sprowadziła nas jednak nieznajomość pewnych piłkarskich faktów. Bo o ile razem z M. wiemy, co to była niemiecka defensywa i o ile pamiętamy czasy drużyny Oliviera Kahna i Michaela Ballacka i hektolitry łez komentatorów wylanych nad paskudnym, ale niezwykle skutecznym, stylem gry reprezentacji Niemiec, o tyle piłka nożna sprzed 50-ciu lat jest nam zupełnie nieznana, a Helmut Rahn równie dobrze mógłby być postacią fikcyjną. Nie wiedzieliśmy też, że kiedyś Węgry były piłkarską potęgą i że zwycięstwo nad nimi przez Niemców faktycznie można było nazwać cudem, dlatego też cała ta sportowa otoczka w naszym odbiorze wyszła po prostu zwyczajnie. Dla nas Niemcy to jednak cały czas drużyna, która wygrywa wszystko, także ich zwycięstwo w finale nad Węgrami było czymś naturalnym. Bardziej w tym wszystkim dziwił nas fakt, co Węgry robiły w finale?
Cóż, może i film nie jest najgorszy - może świadczyć o tym niebotyczna ilość pozytywnych recenzji na różnych portalach filmowych, jednak biorąc pod uwagę specyficzną historię łączącą nasze państwa i nasze osobiste z nią powiązania, w tym przypadku wyjątkowo ciężko jest odciąć się od wszelkich emocji i obiektywnie ocenić Cud z Berna. Ja przynajmniej nie jestem tego zrobić. Może gdybym potrafiła, może wtedy wszystkie wzmianki o tym, jak to ciężko jest niemieckim jeńcom wojennym, miałyby jakiś większy wydźwięk. Może wtedy nie parskałabym śmiechem na każde ich wspomnienie i nie uciekała się pamięcią do opowieści dziadków, które skutecznie tłumiły wszelkie odruchy współczucia, jakimi mogłam obdarzyć filmowych bohaterów...
Tak naprawdę jedyną sceną w filmie, jaka mi się spodobała i z pewnością wywołała zamierzony efekt, to scena przygotowywania obiadu przez ojca i nieszczęsne króliki. Ehhh... Mało tego. Więcej sportu, mniej polityki. Zdecydowanie nie był to film dla mnie.
http://www.impawards.com/ |
Może film spodobałby nam się bardziej, gdyby więcej było w nim samego sportu. Tu na ziemię sprowadziła nas jednak nieznajomość pewnych piłkarskich faktów. Bo o ile razem z M. wiemy, co to była niemiecka defensywa i o ile pamiętamy czasy drużyny Oliviera Kahna i Michaela Ballacka i hektolitry łez komentatorów wylanych nad paskudnym, ale niezwykle skutecznym, stylem gry reprezentacji Niemiec, o tyle piłka nożna sprzed 50-ciu lat jest nam zupełnie nieznana, a Helmut Rahn równie dobrze mógłby być postacią fikcyjną. Nie wiedzieliśmy też, że kiedyś Węgry były piłkarską potęgą i że zwycięstwo nad nimi przez Niemców faktycznie można było nazwać cudem, dlatego też cała ta sportowa otoczka w naszym odbiorze wyszła po prostu zwyczajnie. Dla nas Niemcy to jednak cały czas drużyna, która wygrywa wszystko, także ich zwycięstwo w finale nad Węgrami było czymś naturalnym. Bardziej w tym wszystkim dziwił nas fakt, co Węgry robiły w finale?
Cóż, może i film nie jest najgorszy - może świadczyć o tym niebotyczna ilość pozytywnych recenzji na różnych portalach filmowych, jednak biorąc pod uwagę specyficzną historię łączącą nasze państwa i nasze osobiste z nią powiązania, w tym przypadku wyjątkowo ciężko jest odciąć się od wszelkich emocji i obiektywnie ocenić Cud z Berna. Ja przynajmniej nie jestem tego zrobić. Może gdybym potrafiła, może wtedy wszystkie wzmianki o tym, jak to ciężko jest niemieckim jeńcom wojennym, miałyby jakiś większy wydźwięk. Może wtedy nie parskałabym śmiechem na każde ich wspomnienie i nie uciekała się pamięcią do opowieści dziadków, które skutecznie tłumiły wszelkie odruchy współczucia, jakimi mogłam obdarzyć filmowych bohaterów...
Tak naprawdę jedyną sceną w filmie, jaka mi się spodobała i z pewnością wywołała zamierzony efekt, to scena przygotowywania obiadu przez ojca i nieszczęsne króliki. Ehhh... Mało tego. Więcej sportu, mniej polityki. Zdecydowanie nie był to film dla mnie.
Komentarze
Prześlij komentarz