Po bardzo udanej przygodzie z Batmanem stwierdziłam, że może czas sięgnąć po inną superbohaterską produkcję z logo DC Comics. Oczywiście z racji tego, że moja znajomość bohaterów z komiksów DC kończy się na dwóch (z czego jeden to właśnie Batman), wybór filmu wcale nie był ciężki. Wiadomo było, że będzie to Superman. A dokładniej, Superman z 2013 r., znany też jako Człowiek ze stali.
Od zawsze miałam problem z superbohaterami. Raziły mnie ich superbohaterskie moce. Przeszło mi (ale tylko trochę), gdy zaznajomiłam się z Iron Manem. Przeszło mi jeszcze bardziej, kiedy poznałam mocno uczłowieczonego Batmana. Ale co do postaci Supermana, targały mną wielkie wątpliwości. No bo jak realny może być gościu z laserem w oczach, który bez problemu lata sobie po ziemskim nieboskłonie, jest w stanie podnieść tyle, co Hulk (o ile nie więcej), a w dodatku ubiera się w obcisły strój z majtkami na wierzchu? Helloł? Jak dla mnie mało w tym realizmu. No ale przyszedł czas, aby i jemu dać szansę, także pełna obaw zasiadłam do seansu Człowieka ze stali.
Zaczęło się bardzo źle. Przedstawienie planety Krypton sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno włączyłam właściwy film. Poza tym wizja reżysera co do obcej planety jakoś nie trafiła w mój gust. Już przedstawienie Asgardu było jak dla bardziej udane. Potem, kiedy już na Kryptonie zostało zniszczone to, co miało zostać zniszczone, przenosimy się na Ziemię, aby poznać jakiegoś odludka, który misją ratunkową na platformie wiertniczej daje mi się poznać jako filmowy Superman. W tym momencie też nie jest różowo. Potem mamy retrospekcje z młodym Kal-Elem w roli głównej (tu jakość filmu wzbija się...), a potem znów przenosimy się do czasów, w których rozgrywa się faktyczna akcja (... aby znów z hukiem upaść na ziemię).
Pod kątem czysto wizualnym Człowiek ze stali nie jest złym filmem. Efekty specjalne stoją tu na dobrym poziomie, akcji jest sporo, a ilość zniszczeń poczynionych podczas walk pomiędzy bohaterami też niczego sobie. Na plus zapisać należy także upgradeowany strój Supermana, w którym w końcu Clark Kent nie musi świecić czerwonymi majtkami na wierzchu (aczkolwiek mnie wciąż zastanawia dlaczego jego kostium tak znacząco różni się od innych strojów mieszkańców Kryptona i skąd Jor-El znał rozmiarówkę dorosłego już Kala).
Niestety dalej odnotowałam jedynie same minusy. Jeśli chodzi o warstwę fabularną to jest tu bardzo słabo. Fabuła filmu momentami wręcz nie trzyma się kupy. Niektóre wydarzenia są kompletnie niepotrzebne i bezsensowne (po kiego grzyba Generałowi Zodowi była potrzebna na statku Lois Lane?), a niektóre zdublowane - po co niezbyt interesujący wstęp do filmu z planetą Krypton w roli głównej, skoro jakiś czas potem tą samą historię (tylko w o wiele przystępniejszej wersji) poznajemy z ust Jor-Ela? Dalej, relacje między bohaterami nie są zbyt realne - ciężko uwierzyć w wielką miłość Lois i Clarka, skoro ci widzieli się dosłownie ze trzy razy, a zamienili ze sobą jeszcze mniej słów? Do dzisiaj zastanawia mnie też bezsensowna śmierć Kevina Costnera - przecież młody Clark wcale nie musiał używać swoich supermocy, aby wyciągnąć psa z samochodu; wystarczyło tylko pobiec... Może gdyby tak się stało Costner dostałby więcej czasu antenowego i dzięki temu moglibyśmy zobaczyć więcej scen z młodości Supermana, które według mnie były najsilniejszą stroną filmu jeśli chodzi o fabułę? Kuleją też filmowego dialogi, które sprawiają wrażenie wyjątkowo sztucznych. W efekcie można powiedzieć, że w Człowieku ze stali nie ma dialogów, a są po prostu szybko po sobie następujące monologi różnych osób. Nie jest też dobrze pod kątem aktorskim. Najlepiej wypadają tu Costner i Crowe. Potem jest już tylko gorzej. Aktorka grająca Lois Lane wygląda tak staro, że mogłaby być matką Clarka, a nie jego kochanką. Z kolei Henry Cavill czyli filmowy Superman oprócz zdolności pokazywania klaty, bicepsów i innych tricepsów raczej większych umiejętności aktorskich w Człowieku ze stali nie pokazał.
Z Człowieka ze stali mógł wyjść dobry film. Dałoby radę nieco uczłowieczyć Supermana. Wystarczyło skupić się bardziej na jego dziecięcych latach. Na tym, co Snyder w swoim filmie tylko musnął - na radzeniu sobie ze swoją odmiennością, na dostosowaniu się do ziemskich warunków, odrywaniu swoich mocy. Byłoby wtedy tak ciekawie... Ale cóż, mamy to, co mamy.
Supermana można albo kochać, albo nienawidzić. Ja postać tę niezbyt lubię, nie oznacza to jednak, że pod tym kątem oceniałam film. Nie. Obraz Snydera, chociaż widać, że wzorowany na udanych Batmanach Nolana, i chociaż sam Nolan też maczał w nim palce, jest słaby nie dlatego, że nie lubię gościa w czerwonej pelerynie. On jest słaby dlatego, że jest po prostu słaby.
Człowiek ze stali miał przekonać mnie do postaci Supermana - tak też sugerował rewelacyjny trailer (link powyżej). Niestety poniósł na tym polu sromotną klęskę. Jedyne, co mu się bowiem udało to jeszcze bardziej mnie do tej postaci zniechęcić.
http://www.impawards.com/ |
Zaczęło się bardzo źle. Przedstawienie planety Krypton sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno włączyłam właściwy film. Poza tym wizja reżysera co do obcej planety jakoś nie trafiła w mój gust. Już przedstawienie Asgardu było jak dla bardziej udane. Potem, kiedy już na Kryptonie zostało zniszczone to, co miało zostać zniszczone, przenosimy się na Ziemię, aby poznać jakiegoś odludka, który misją ratunkową na platformie wiertniczej daje mi się poznać jako filmowy Superman. W tym momencie też nie jest różowo. Potem mamy retrospekcje z młodym Kal-Elem w roli głównej (tu jakość filmu wzbija się...), a potem znów przenosimy się do czasów, w których rozgrywa się faktyczna akcja (... aby znów z hukiem upaść na ziemię).
Pod kątem czysto wizualnym Człowiek ze stali nie jest złym filmem. Efekty specjalne stoją tu na dobrym poziomie, akcji jest sporo, a ilość zniszczeń poczynionych podczas walk pomiędzy bohaterami też niczego sobie. Na plus zapisać należy także upgradeowany strój Supermana, w którym w końcu Clark Kent nie musi świecić czerwonymi majtkami na wierzchu (aczkolwiek mnie wciąż zastanawia dlaczego jego kostium tak znacząco różni się od innych strojów mieszkańców Kryptona i skąd Jor-El znał rozmiarówkę dorosłego już Kala).
Niestety dalej odnotowałam jedynie same minusy. Jeśli chodzi o warstwę fabularną to jest tu bardzo słabo. Fabuła filmu momentami wręcz nie trzyma się kupy. Niektóre wydarzenia są kompletnie niepotrzebne i bezsensowne (po kiego grzyba Generałowi Zodowi była potrzebna na statku Lois Lane?), a niektóre zdublowane - po co niezbyt interesujący wstęp do filmu z planetą Krypton w roli głównej, skoro jakiś czas potem tą samą historię (tylko w o wiele przystępniejszej wersji) poznajemy z ust Jor-Ela? Dalej, relacje między bohaterami nie są zbyt realne - ciężko uwierzyć w wielką miłość Lois i Clarka, skoro ci widzieli się dosłownie ze trzy razy, a zamienili ze sobą jeszcze mniej słów? Do dzisiaj zastanawia mnie też bezsensowna śmierć Kevina Costnera - przecież młody Clark wcale nie musiał używać swoich supermocy, aby wyciągnąć psa z samochodu; wystarczyło tylko pobiec... Może gdyby tak się stało Costner dostałby więcej czasu antenowego i dzięki temu moglibyśmy zobaczyć więcej scen z młodości Supermana, które według mnie były najsilniejszą stroną filmu jeśli chodzi o fabułę? Kuleją też filmowego dialogi, które sprawiają wrażenie wyjątkowo sztucznych. W efekcie można powiedzieć, że w Człowieku ze stali nie ma dialogów, a są po prostu szybko po sobie następujące monologi różnych osób. Nie jest też dobrze pod kątem aktorskim. Najlepiej wypadają tu Costner i Crowe. Potem jest już tylko gorzej. Aktorka grająca Lois Lane wygląda tak staro, że mogłaby być matką Clarka, a nie jego kochanką. Z kolei Henry Cavill czyli filmowy Superman oprócz zdolności pokazywania klaty, bicepsów i innych tricepsów raczej większych umiejętności aktorskich w Człowieku ze stali nie pokazał.
Z Człowieka ze stali mógł wyjść dobry film. Dałoby radę nieco uczłowieczyć Supermana. Wystarczyło skupić się bardziej na jego dziecięcych latach. Na tym, co Snyder w swoim filmie tylko musnął - na radzeniu sobie ze swoją odmiennością, na dostosowaniu się do ziemskich warunków, odrywaniu swoich mocy. Byłoby wtedy tak ciekawie... Ale cóż, mamy to, co mamy.
Supermana można albo kochać, albo nienawidzić. Ja postać tę niezbyt lubię, nie oznacza to jednak, że pod tym kątem oceniałam film. Nie. Obraz Snydera, chociaż widać, że wzorowany na udanych Batmanach Nolana, i chociaż sam Nolan też maczał w nim palce, jest słaby nie dlatego, że nie lubię gościa w czerwonej pelerynie. On jest słaby dlatego, że jest po prostu słaby.
Człowiek ze stali miał przekonać mnie do postaci Supermana - tak też sugerował rewelacyjny trailer (link powyżej). Niestety poniósł na tym polu sromotną klęskę. Jedyne, co mu się bowiem udało to jeszcze bardziej mnie do tej postaci zniechęcić.
Komentarze
Prześlij komentarz